Rozdział 22

94 9 15
                                    

Minęło wiele miesięcy, odkąd jego umysł zasnuł się srebrzystą mgłą, a mimo to ciało wciąż nie było w stanie poradzić sobie z przenikającą je energią. Szarpało się i skowyczało z bólu, usiłując stłumić pulsujący w nabrzmiałych żyłach blask. Odeprzeć zmasowany atak gwiazd, które rozpuszczały się, starając zająć miejsce gorącej krwi.

Srebro też takie było: gorące. Płynny metal zdawał się wypalać jego słabnące wnętrzności i wżerać się w skórę niczym kwas. To właśnie przez nią – obawę, że jego organizm podda się tej destrukcyjnej sile – nie mógł sobie pozwolić na pozostanie w ludzkiej postaci. Gdyby srebro miało styczność z jego słabym ciałem, pożarłoby je bez wahania. Nie szczędziłoby kruchych kości, miękkich płuc czy osłabionych mięśni. Pochłonęłoby je wszystkie. Nie miał co do tego żadnych wątpliwości.

Kroczył przez las, wsłuchując się w trzeszczące pod stopami gałęzie. Roślinność nie była zbyt różnorodna, gdyż klątwa i jego regularna obecność na tych terenach, skutecznie uniemożliwiły rozkwit nowym kwiatom, grzybom czy krzewom. Drzewa również nie pięły się zbyt wysoko. Spod ich poszarpanej kory wypływała mętna, przybrudzona żywica. Korzenie plątały się pod stertami cuchnących liści i porzuconych, gnijących ciał zwierząt.

Na widok tych ostatnich za każdym razem wzbierały w nim zupełnie nowe pokłady złości. Ci, którzy uśmiercali jego zwierzynę, nie czuli dość dużego głodu, aby uszanować jej mimowolną ofiarę. Poszarpane truchła były pozbawione mięsa i skór, ale nic poza tym. Wszędzie walały się gorzkie wnętrzności, powykręcane łapy i połamane kości, ściółka cuchnęła ponadto starą krwią. Łowcy nie sprzątali po sobie bałaganu. Nie widzieli w tym najmniejszego sensu.

Nienawidził ich za to, bo czuł, że nie tylko srebro rozrywa go od środka. W jego pamięci nie pozostawało zbyt wiele wspomnień z leśnych wędrówek, zawsze był jednak w stanie zachowywać w niej resztki dręczącej go wściekłości. Zaraz po przemianie powracała do niego przemożna chęć zemsty. Odnalezienia kolejnego obozowiska, zatopienia kłów w jakiejś nierozumnej, samolubnej istocie. Z miesiąca na miesiąc do jego lasów przybywało coraz więcej ludzi. Moc z każdym dniem stawała się silniejsza, już nie tylko utalentowani byli w stanie wyczuć jej obecność. Kuszeni obietnicą potęgi, szukali źródła tajemniczego przyciągania. Nie zdawali sobie sprawy, że w tym samym czasie on szukał ich. Potwór, który nie przyzwalał na szerzenie marnotrawstwa. Gdy bowiem udało mu się ich wytropić, nie tracił czasu na oddzielanie skóry od mięsa, a mięsa od kości. Podrzucał bezwładne ciała wygłodniałym wilkom. One nigdy nie wybrzydzały darmowym posiłkiem.

Jemu samemu ani razu nie przeszło przez myśl, aby pożreć człowieka. Zabijał regularnie, lecz wyłącznie tych, którzy sami próbowali pozbawić go życia. Innych, w miarę możliwości, przepędzał. Z reguły miał w sobie dość samokontroli, aby nie krzywdzić nikogo dla satysfakcji czy przyjemności wywołanej myślą o posiadanej przez siebie sile. Jego uśpionemu potworowi ani trochę się to nie podobało. Skowyczał, błagając o możliwość zagłębiania szponów w miękkich tkankach wrzeszczących najemników. Zaślepiony bólem, traktował ich obecność jako sygnał do rozpoczęcia kolejnego krwawego polowania. Rychła śmierć ofiar stanowiła zaledwie rozkoszny przerywnik tej jakże okrutnej zabawy.

Bestia nie miała wyrzutów sumienia, on sam posiadał ich jednak zbyt wiele, aby zdobyć się na oddanie jej pełnej kontroli. Powstrzymywał potwora, usiłując zagłuszyć jego instynkty myślą o swojej ludzkiej powłoce. Wiedział, że wygląd nie czynił z niego jeszcze prawdziwej bestii. Miał się nią stać dopiero w chwili, w której przestałby poddawać ocenie swoje zwierzęce zachowania.

Z tym, że strach przepędzony często przygasał. Wracali, a on nie miał innego wyjścia, jak tylko chronić swojego domu i obecnych w nim ludzi. Zwłaszcza teraz, skoro znów poczuł, że ma dla kogo walczyć.

W cieniu srebrnych różOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz