Rozdział 21

72 12 8
                                    

Calden nie był się w stanie skupić. Jazda dłużyła mu się niemiłosiernie, miał świadomość każdego cala swojego ciała. Nie dlatego, że znalazł się w wyjątkowo niewygodnej pozycji, lecz dlatego, że dzielił siodło z zesztywniałą Marisse Evenghard. Dziewczyną, której wszystko przychodziło zdecydowanie zbyt łatwo. Bez problemu doprowadzała go do szewskiej pasji, jakby tego było mało, nie miała oporów przed postawieniem się dużo postawniejszym od siebie. Na domiar złego, (i chyba to było w tym wszystkim najgorsze) aż za dobrze prezentowała się w obcisłych spodniach.

Jeśli los postanowił z niego zadrwić, to znalazł na to doskonały sposób.

Jechali w milczeniu, choć trudno orzec, czy będącym konsekwencją ich wcześniejszej rozmowy czy też obecnego, jakże krępującego położenia. Co prawda sam nie odbierał wspólnej jazdy jako jednego z nowych, zdumiewających doświadczeń. Zdarzało mu się jeździć w czyimś towarzystwie. Gdy był młodszy, często na konia brał go ojciec, gdy podrósł, zabierał na przejażdżki eleganckie damy. Żadnej nie przyszło na myśl, aby podróżować na własnym rumaku, skoro nadarzała się okazja, aby przycisnąć ciało do rozgrzanego, męskiego torsu.

Z reguły Caladien nie narzekał na taki obrót spraw. Wręcz przeciwnie, sam uważał go za bardzo korzystny i z przyjemnością wyciągał dłoń do czekających przy koniach panny. Teraz jednak było inaczej. Wzbogacił się o zbyt wiele bolesnych wspomnień, aby delektować się obecnością kobiety. Zwłaszcza takiej, która najpierw o mało co nie zemdlała mu w ramionach, a potem pośrednio oskarżyła go o próbę zabójstwa (z jakiego innego powodu miałaby poruszyć temat poprzednich dziewczyn?), aby finalnie zesztywnieć w jego uścisku. Bo dokładnie to zrobiła, gdy zajął miejsce tuż za jej plecami. Zamarła, jakby objął ją nie żywy człowiek, lecz lodowata zjawa.

Choć zachował stoicki wyraz twarzy, odchodził od zmysłów. Starał się poruszać jak najmniej, aby zapewnić Marisse przynajmniej odrobinę komfort. Miał szczerą nadzieję, że po jakimś czasie dotrze do niej, iż nie zamierza korzystać z nadarzającej się okazji, aby bezkarnie jej podotykać. Nie to, żeby nie chciał, perspektywa wytyczania palcami tras po jej smukłej talii, wydawała się w tym momencie naprawdę kusząca. Nie po to przez całe życie wpajano mu jednak zasady dobrego wychowania, aby miał o nich zapomnieć przy pierwszej nadarzającej się okazji.

Nienawidził swojego zdradzieckiego ciała. Tego, że wbrew wszystkiemu, co przeżył, ciągnęło go do popełnienia kolejnego błędu.

– Chyba będzie padać. – Doszedł do niego cichy komentarz Marisse. Pociągnął nosem i faktycznie, w powietrzu unosił się subtelny, ale bardzo charakterystyczny zapach. Przywodził na myśl świeżo ubitą ziemię.

– W Breavien burze są wyjątkowo zdradliwe – stwierdził, patrząc w niebo. Ciemne chmury zaczęły już przysłaniać gwiazdy, księżyc musiał zniknąć o wiele wcześniej – Powinniśmy się śpieszyć.

Skinęła głową.

– Wiesz... – zaczęła niepewnie. – Tam, pod karczmą, powiedziałeś coś, co nie daje mi spokoju.

– Mówiłem wiele rzeczy. Nie jestem w stanie...

– „Astel umiera" – wyrzuciła z siebie na wydechu. – Te słowa – zawahała się. – Nie wiem, czy ich dobór był jedynie kwestią przypadku, ale zabrzmiały, ty zabrzmiałeś... jakbyś faktycznie w nie wierzył.

Była zdecydowanie zbyt spostrzegawcza.

– Widziałaś, co dzieje się w ogrodach. – Obejrzał się na Truflę, która zaczęła niespokojnie strzyc uszami. Ona i Cień również wyczuwali nadchodzącą ulewę. Obawiał się, że klacz pozbawiona jeźdźca spłoszy się przy pierwszych dźwiękach burzy. – Ciernie znajdują się ponad ziemią, ale korzenie róż sięgają daleko w jej głąb. Wyniszczają Astel. Od zewnątrz i od środka.

W cieniu srebrnych różOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz