Epilog

87 12 3
                                    

Po opustoszałym korytarzu poniosły się energiczne kroki. Blady chłopak o ciemnych, potarganych włosach i rozbieganym spojrzeniu, pokonywał kolejne zakręty, zaciskając w dłoniach półprzeźroczystą, szklaną kulę. W jej wnętrzu tlił się dogasający płomień, którym student oświetlał sobie drogę. Było to o wiele wygodniejsze rozwiązanie, niż noszenie ze sobą kaganka ze świecą. Zwłaszcza że chłopak szedł tak szybko, że jej płomień z pewnością zgasłby od zbyt gwałtownych podmuchów powietrza.

Odetchnął z ulgą, kiedy jego oczom ukazały się duże, drewniane drzwi. W normalnych okolicznościach w życiu nie zaszedłby tak daleko, na pewno nie do gabinetu samego Rektora. Sytuacja wymagała jednak nadzwyczajnych działań. Zwłaszcza że student przybywał z wiadomością od samego profesora Verosiusa, a ten uważał się za zbyt zajętego i wykształconego człowieka, aby zajmować się rzeczami, które nie byłyby ponad wszelką wątpliwość „ważne" lub „istotne".

Chłopak ukrył świecącą kulę w kiszeni i uniósł dłoń, aby zapukać. Odpowiedziało mu nieco zdziwione „proszę", więc z duszą na ramieniu pchnął drzwi i wkroczył do zacienionego gabinetu. Pachniało w nim starymi meblami i równie wiekowymi woluminami. Wiele z nich zdobiło półki, były jednak i takie, które leżały na podłodze, gdyż w biblioteczkach nie było dla nich miejsca.

– Panie Rektorze – zaczął student, prostując się jak żołnierz podczas zdawania raportu swojemu dowódcy. Serce podeszło mu do gardła, gdy jego głos przeszył ciszę niczym niepotrzebnie wypuszczona strzała. Brzmiał obco i ostro, zdawał się zupełnie nie na miejscu. – M... mamy problem.

Siedzący za biurkiem mężczyzna, podniósł oczy znad trzymanych w dłoniach dokumentów. Późna godzina nie powstrzymała go przed kontynuowaniem pracy. Zdarzało się, że poświęcał jej całe noce.

– Mów – polecił, odkładając zaostrzone pióro. Kilka kropel atramentu spłynęło na ciemny, drewniany blat, więc sięgnął po chustkę, aby je zetrzeć.

Student przełknął ślinę.

– Waga... drgnęła.

Rektor dokończył ścieranie plam. Dopiero gdy miał pewność, że atrament nie pozostawi po sobie trwałych śladów, spojrzał ze stoickim spokojem najpierw na zaniepokojonego chłopaka, a później na stojący w kącie pomieszczenia zegar. Zgodnie z przypuszczeniem, wskazywał dziesięć minut po północy.

– Więc jednak – odparł, odkładając chustkę. Podrapał się w zamyśleniu po posiwiałej, krótko przystrzyżonej brodzie. – Isabeth miała rację, twierdząc, że to nie starszy, ale młodszy syn Hallvorda odziedziczy moc. Ciekawe. Doprawdy, bardzo ciekawe...

– T... to nie wszystko, panie Rektorze – wymamrotał student.

Starzec zmarszczył brwi.

– Jeszcze coś?

– W... waga drgnęła, to prawda, ale nie w kierunku talerza ze srebrem. Nie przechyliła się, a przynajmniej nie tak, jak pan myśli, panie Rektorze. Zamiast tego ona – odchrząknął, wahając się, czy powinien kończyć swoją wypowiedź – ... o... ona się wyśrodkowała.

Ostatnie słowa wypowiedział nad wyraz cicho, jakby bał się reakcji przełożonego na usłyszaną informację. On jednak tylko się roześmiał.

– Nonsens. – Pokręcił głową. – Waga nie wyśrodkowała się od czasów pierwszych Utalentowanych. Gdyby rzeczywiście coś takiego miało miejsce, oznaczałoby to, że zaczął się ostatni cy...

Urwał, po czym spojrzał na wystraszonego chłopaka, który z nerwów zaczął wyłamywać kolejno wszystkie palce u rąk.

– Skąd masz tę informację?

– Od p... profesora Verosiusa. Kazał jak najszybciej ja panu przekazać.

Rektor rozchylił wargi. Przez dobrą minutę wodził wzrokiem po całym gabinecie, jakby usiłował przetworzyć usłyszane słowa. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że student wciąż czeka w pokoju, nie za bardzo wiedząc, jak powinien się zachować.

– Idź i przekaż profesorowi, żeby zebrał w czerwonej sali wszystkich wykładowców z czwartego roku – rozkazał, składając naprędce wszystkie leżące na biurku dokumenty. – Mają się w niej pojawić najpóźniej za dwadzieścia minut. Bez wyjątku.

– Mam... coś przekazać?

Starzec potarł w zdenerwowaniu czoło, które ni z tego ni z owego zaczęło się pocić. Zaklął i machinalnym gestem otarł je mankietem ciemnozielonej marynarki.

– Przekaż... – zaczął, ale urwał, jakby słowa, które chciał wypowiedzieć, nagle zaczęły palić go w gardło. – Przekaż, że nosiciel Złotego świtu jednak żyje.





Srebrne róże zwiędły, nadszedł czas, aby zakwitły złote lilie...



W cieniu srebrnych różOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz