Rozdział 34

64 12 1
                                    

Marisse wstrzymała oddech.

Calden był z nimi cały cały ten czas. Zmieniony w bestię, krążył wokół połyskującej bariery, stąpając tak ciężko, że za każdym razem, gdy jego łapy dotykały ziemi, ta zdawała się drżeć. Wcześniej musiał stać lub siedzieć, bo nie wydawał z siebie żadnych słyszalnych dźwięków. Dopiero gdy Araven zwrócił się bezpośrednio do niego, zdecydował się zareagować.

A może po prostu nienawidził głosu brata? Być może właśnie stąd brała się furia, która wezbrała w srebrnych ślepiach bestii w odpowiedzi na zasłyszany krzyk.

Była ogromna. O wiele większa, niż Marisse zapamiętała lub chciała pamiętać. Twarze otaczających ją strażników kończyły się w miejscu, w którym zaczynały się zgięcia jej wygiętych łap. Stojąc na nich wszystkich, przewyższyłaby co najmniej dwukrotnie każdego, nawet najbardziej wyrośniętego niedźwiedzia. Gdyby z kolei zdecydowała się podnieść i oprzeć ciężar ciała wyłącznie na tylnych łapach, ta wartość zwiększyłaby się czterokrotnie.

– Patrz uważnie, ma frohle. – wyszeptał jej prosto do ucha Araven. Spięła się, gdy jego ciepły oddech owionął jej kark. – To właśnie jest twój książę. Dzikie zwierzę, które usiłujesz tak zaciekle bronić.

Chciała odwrócić wzrok, ale nie mogła, bo wyczuwszy jej zamiar, chwycił w palce jej policzki i zmusił do trwania w konkretnej pozycji. Zmusił ją tym samym do wpatrywania się w masywne, dryfujące za barierą cielsko. Odkąd bestia ich zobaczyła, wydawała z siebie coraz głośniejsze, nerwowe pomruki. Marisse nie podejrzewała, że na tym etapie była w stanie rozpoznać twarze otaczających ją ludzi, ból, który odczuwała, był na to zbyt silny. Nie tylko ten psychiczny, ale i fizyczny, bo w którymś momencie dało się dostrzec jej ciało w całej swojej okazałości. Zakończenia srebrnych rogów zagłębiały się w wygięty grzbiet niczym nieumiejętnie wbite gwoździe. Posklejane futro było pokryte krwią i nastroszone jak u agresywnego kota.

Wściekłość bestii zdawała się uzasadniona, biorąc pod uwagę rozkład szpecących jej ciało strzał. Niektóre były ułamane, jakby potwór starał się ich pozbyć, inne sterczały w miejscach, do których z powodu kształtu i masy, nie miał dostępu. Wyglądały identycznie jak te, które doprowadziły do śmierci wilka. Drewniane brzechwy były długie i grube, przystosowane do zabijania dużej zwierzyny. Araven spodziewał się zapewne, że jego brat osiągnie rozmiary podobne do tych, jakie liczono u dorosłych koni. Nie mógł podejrzewać, że urośnie na tyle, aby dorównywać wielkością całej stajni.

– Jak możesz robić coś takiego? – wybełkotała tancerka, która wciąż pozostawała unieruchomiona przez dłoń władcy. Mimo odniesionych ran i palców śliskich od krwi, Araven trzymał ją zaskakująco mocno. Był zbyt skoncentrowany na osiągnięciu sukcesu, aby zwracać uwagę na ból. – To przecież twój brat.

– Brat? – prychnął, po czym w końcu wypuścił jej twarz. Nie kryjąc pretensji, wycelował ręką w bestię. – Przestał nim być w noc, w którą odebrał mi dziedzictwo. Jedyne, co nas łączy, to krew zdradliwej matki. Nic więcej.

Jeśli oczekiwał, że będzie zaskoczona, musiał przygotować się na rozczarowanie, bo w ogóle nie zareagowała na jego słowa. To tylko jeszcze bardziej go rozsierdziło.

– No tak. – Zazgrzytał zębami. Nienawiść w jego oczach wzrosła. – O tym, rzecz jasna, też raczył ci wspomnieć.

Opuścił rękę i mocniej przycisnął sztylet do jej odsłoniętej szyi. Nie na tyle, aby zrobić jej krzywdę, ale wystarczająco, by przeciągnięte po skórze ostrze pozostawiło na niej niewielką, podłużną ranę. Marisse poczuła pieczenie, a następnie ciepłą stróżkę krwi, która potoczyła się w dół i zniknęła gdzieś pod kurtką, najpewniej w zagłębieniu obojczyka.

W cieniu srebrnych różOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz