Rozdział 27

74 14 2
                                    

Marisse została niegdyś zmuszona, aby pożegnać się z matką. Była zbyt mała, aby w ogóle pamiętać jej odejście, ale w miarę dorastania stopniowo zaczęła rozumieć, że utraciła coś bardzo cennego. Kogoś, kogo nigdy nie miała okazji tak naprawdę poznać.

Teraz czuła się podobnie. Zajmując miejsce w powozie, czuła się tak, jakby umierała od środka. Nawet jeśli po rozmowie z Fienem zyskała sporą motywację do odjazdu, to wciąż jakaś część jej duszy zawodziła, błagając, aby odwlekać wyjazd najdłużej, jak tylko się da. Być może ten uporczywy, nieznośny skowyt wydawało z siebie jej serce, które miało nadzieję, że jeśli tylko poczekają dostatecznie długo, to w którymś momencie z pałacu wyłoni się książę.

Nie wyszedł, aby się z nią pożegnać. Po tych wszystkich wspólnych rozmowach i upojnych nocach, nie miał odwagi, żeby spojrzeć jej prosto w oczy i przyznać, że wciąż uważa swoją decyzję za słuszną.

Jeszcze nigdy aż tak się na nikim nie zawiodła.

– Uważaj na siebie – poprosiła Lisah, wsuwając rękę przez okno powozu. – I pamiętaj, żeby do mnie napisać.

Uśmiechnęła się do służącej i uścisnęła pocieszającą jej dłoń. Obok pojawiła się kolejna, o wiele większa i męska. To Fien podawał jej niewielki, bordowy woreczek przewiązany solidnej jakości sznurkiem.

– Pieniądze na drogę – oznajmił, zaglądając do wnętrza pojazdu. Jego oczy były podkrążone, a czupryna nieładnie zmierzwiona. Nie miał czasu wziąć porządnej kąpieli. – Jak tylko wyruszysz, poślę któregoś ze strażników do miasta. Wynajmie ludzi, którzy pojadą w stronę granicy i będą zatrzymywać się w przydrożnych gospodach. Spróbują odnaleźć twojego ojca.

Skinęła głową. Biorąc od niego worek, mocno uścisnęła jego palce. Miała nadzieję, że przekaże mu w ten sposób, jak bardzo jest mu wdzięczna.

– Dziękuję – wyszeptała, bojąc się, że jeśli spróbuje podnieść głos, wszyscy dowiedzą się, jak bardzo drży. Już i tak ledwie powstrzymywała się od histerycznego płaczu. – Czas, który spędziłam w Astel... nie zapomnę go.

– Mam nadzieję. – Fien zabrał rękę, ale nim zdążyła krzyknąć do woźnicy, że mogą ruszać, na powrót ją przysunął. Trzymał w niej podłużny przedmiot. Pochwę, z której wystawała czarna, zdobiona srebrem rękojeść.

– Rutha Ver – wymsknęło jej się z ust. Ponieważ mężczyzna czekał, aż się ruszy, w końcu zdobyła się na odwagę i ostrożnie ujęła sztylet w dłonie. Znajoma broń doskonale leżała jej w rękach, zupełnie jakby nigdy jej nie oddawała. – Ale przecież... należy do księcia.

– Calden kazał ci go dać. Powiedział, że nie znalazłaś w pałacu niczego, czego strzegłabyś równie żarliwie jak Jaśniejącej Gwiazdy. Uznał, że ci ją podaruje.

Utkwiła wzrok w przedmiocie.

– Nie mogę jej wziąć – wydukała, zdumiona, że Calden w ogóle raczył o niej pomyśleć. Nie przyszedł się z nią pożegnać, nie przekazał żadnej wiadomości. Dlaczego nagle miałby obdarowywać ją prezentami? – Nie po tym, jak usilnie pragnął ją odzyskać.

Fien wsunął głowę do powozu. W jego oczach tlił się ogień.

– Myślę – zaczął, zaciskając jej palce na pochwie sztyletu – że Caldenowi dość szybko przestało chodzić o broń.

Nie dodając nic więcej, wycofał się na zewnątrz i krzyknął na zniecierpliwionego woźnicę. Marisse, która nie zdążyła go powstrzymać, zachwiała się, gdy pojazdem zatrzęsło. Ciszę poranka zagłuszyły tętent kopyt i równomierny turkot kół. Dźwięki, które miały towarzyszyć tancerce przez kilka kolejnych dni. One, a także echo płaczu przygnębionej Lisah.

W cieniu srebrnych różOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz