Rozdział 9

87 12 10
                                    

Czas potrzebny na zejście z wieży, Lisah poświęciła na przynajmniej dziesięciokrotne przeproszenie Marisse za to, że znów nie uda im się odbyć spaceru po pałacowych ogrodach. Za każdym razem tancerka usiłowała ją przekonać, że w gruncie rzeczy nic się nie stało i że wcale tak bardzo jej się nie spieszy. W końcu nigdzie się nie wybierała. Bo niby dokąd?

Po zejściu z wieży, Lisah wyraźnie się rozluźniła. Odprowadziła Marisse do pokoju, gdzie jeszcze raz żarliwie ją przeprosiła. Potem podwinęła spódnicę i pobiegła korytarzem, zapewne z zamiarem dostania się do kuchni lub pomieszczeń gospodarczych. Skoro książę raczył wreszcie wychynąć ze swoich komnat, służba miała mieć pełne ręce roboty.

Marisse zaczynała powoli żałować, że sama nie jest jedną z osób pracujących w pałacu. Gdy już znalazła się z powrotem w sypialni, dotarło do niej, że nie ma pojęcia, co ze sobą począć. Do obiadu pozostało jeszcze sporo czasu. Nie miała pojęcia, gdzie znajdowały się sypialnie pozostałych dziewcząt, więc nie mogła wpaść do żadnej z nich z niezapowiedzianą wizytą. Przeczytała wszystkie przywiezione z domu książki, długie kąpiele w olejkach też zaczynały ją powoli nudzić. Jakkolwiek odprężające by nie były, wzdrygała się na samą myśl o spędzeniu kolejnych godzinach w zupełnej bezczynności.

Przygnębiona, podeszła do stolika i sięgnęła po odłożone tam pióro. Uznała, że skoro i tak nie ma co robić, napisze przynajmniej kolejny list do ojca. Odkąd przyjechała do Astel, przygotowała ich już przynajmniej tuzin. Pierwszego wieczoru, poprosiła Lisah o dostarczenie jej kopert i czystego papieru. Codziennie pisała listy do ojca i przyjaciółek z karczmy, poza wiadomością, którą nakreśliła w czasie drogi, żadnego jednak nie wysłała. Zakładała, że nie będzie z tym problemu, ot, wręczy koperty Lisah, a ta przekaże je któremuś z posłańców. W teorii miało to dużo sensu, w praktyce okazało się o wiele bardziej skomplikowane. Marisse dowiedziała się, że to Fien był odpowiedzialny za wydawanie listów. Czytał je, kontrolował i dopiero wtedy decydował, czy mają prawo opuścić pałac. Wszelkie próby kontaktowania się ze światem zewnętrznym, były ściśle monitorowane. Aby wysłać jakąkolwiek, choćby i najkrótszą wiadomość, trzeba było zawczasu uzgodnić to z nim – z człowiekiem, który jak na złość, postanowił zrobić sobie tydzień wolnego i spędzić go w mieście u boku chorowitego pomocnika kucharza. Bardzo odpowiedzialnie.

Na swoje szczęście, Marisse przewidziała, że pierwsze dni mogą zweryfikować obietnicę, jaką złożyła ojcu przed samym wyjazdem. Wzięła pod uwagę, że nie będzie w stanie wysyłać wiadomości codziennie, w ostatnim liście poprosiła go więc o wykazanie się jak największą cierpliwością. Przysięgła, że jak tylko uda jej się nadać jakąkolwiek informację, z pewnością to uczyni, dała też słowo, że i tym razem dołączy do niej kwiat. W Astel, które wręcz tonęło pod warstwą bujnej roślinności, znalezienie takowego, nie stanowiło żadnego problemu.

Chwilowo wszystkie listy przechowywała w jednym z przywiezionych z domu kufrów. Kończąc każdy z nich, wyobrażała sobie minę, jaką zrobi Fien, kiedy wręczy mu je wszystkie naraz. Nie miała nic do ukrycia, więc nie przejmowała się faktem, że niechybnie będzie zmuszony je przeczytać. Bardziej ciekawiło ją, jak zareaguje, gdy odkryje, że każda koperta kryje minimum pięciostronicowy tekst.

Zaczęła pisać, ale złapała się na tym, że nie jest w stanie skupić się na kreślonych słowach. Nie mogła zapomnieć o tym, co zobaczyła, będąc na wieży. Próbowała znaleźć odpowiedź na dręczące ją pytanie, co takiego przydarzyło się księciu. Czy Caladien nawdychał się w ogrodzie jakichś trujących roślin? Może natknął się podczas przechadzki na dzikie zwierzę, które zaatakowało go i ugryzło, wtłaczając do jego ciała niebezpieczną toksynę? A może zwyczajnie zasłabł, bo po raz pierwszy od tygodnia opuścił swoją komnatę? Marisse zdarzyło się kiedyś coś podobnego, gdy zbyt długo tańczyła na scenie. Wirowała i wirowała, aż zakręciło się jej w głowie, a obie nogi w sekundę odmówiły posłuszeństwa. Runęła wtedy na scenę z takim impetem, że Thalis uznał za cud sam fakt, iż nie wybiła kolanami dziur w deskach. Przez kolejne dwa kolejne tygodnie miała na nich siniaki wielkości dojrzałych jabłek, które nosiły barwę najciemniejszych śliwek.

W cieniu srebrnych różOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz