Rozdział 18

73 11 7
                                    

Marisse nie spodziewała się, że jeden drobny mężczyzna może ważyć tyle, że ledwie będzie w stanie utrzymać go na ramieniu, a co dopiero doprowadzić do któregoś z pomieszczeń. Kuchnia znajdowała się zbyt daleko, aby w ogóle próbować, więc zdesperowana, postanowiła zaprowadzić go do biblioteki.

Deilan wyglądał tragicznie. Chwiał się na nogach, niewyobrażalnie pocił i jęczał za każdym razem, gdy ponagleniami zmuszała go do zrobienia kolejnego, krzywego kroku. Nie wyglądał na rannego, ani nie krwawił, ale bladość jego zapadniętych policzków i mętny wzrok podpowiadały, że w grę wchodziło coś więcej, aniżeli przypadkowe zasłabnięcie.

– Współpracuj ze mną – wydyszała, gdy po raz kolejny zatoczyli się w bok. Deilan nie zarejestrował tego nagłego zboczenia z trasy, więc to właśnie ona musiała napiąć wszystkie mięśnie, aby nie stracili równowagi i nie runęli z impetem na posadzkę. Jak na złość chłopak miał na sobie śliską, śnieżnobiałą tunikę, za którą za nic w świecie nie dało się go sensownie pochwycić. – Deilan, jesteś za ciężki. Musisz mi pomóc.

Chłopak wymamrotał coś, co mogło być zarówno bełkotliwymi przeprosinami, jak i niewyraźnym, bo stłumionym przez zaciśnięte zęby przekleństwem. Marisse nie miała czasu się nad tym zastanawiać. Nie znała się na podobnych objawach, jak przez mgłę pamiętała, że pomocnik kucharza zmaga się z jakąś regularnie nawracającą chorobą. Tylko jaką i w jaki sposób można było nad nią zapanować?!

Fien. Musiała wezwać Fiena.

– Jeszcze kawałek. – Drżały jej kolana, miała problem z utrzymaniem przelewającego się przez jej dłonie ciała. Oddech Deilana zmieniał się ze świstu w niekontrolowany chrzęst. Brzmiał tak, jakby z każdą upływającą sekundą na jego gardle coraz mocniej zaciskały się obcęgi.

– Jesteś... Mar... – zaczął zdławionym szeptem. – Marr...

– Cicho bądź. Tracisz cenny tlen.

– Marr... ną medyczką.

Gdyby miała na to czas, wzniosłaby oczy ku niebu. Nic dziwnego, że chłopak przystawał z Fienem.

– M... muszę... usiąść... – wydyszał, zdławionym szeptem.

– Wierz mi, że ja też.

Jakimś cudem udało im się dostać pod drzwi biblioteki. Były uchylone, więc Marisse nie przebierając w środkach, kopnęła je nogą. O mało co nie przypłaciła tego kolejną utratą równowagi, ale udało się. Drzwi odskoczyły, więc przeciągnęła przez nie Deilana. Dopadłszy do pierwszego ze stolików, usadziła na nim ledwie żywego chłopaka.

Dopiero wtedy spostrzegła, że zaledwie kilka miejsc dalej, przy pustym stole, siedzi nie kto inny, tylko sam książę.

– To chyba żart – jęknęła, wpatrując się w równie skonfundowanego Caldena.

Mężczyzna mrugał, patrząc to na nią, to na zsuwającego się z krzesła Deilana. Widać nie był do końca pewien, czy widzi realnych ludzi czy nawiedzające bibliotekę duchy, bo zamarł w fotelu. Jedynie książka, którą trzymał w dłoniach, z wolna opadła mu na kolana.

– Marr... – Ciche rzężenie przypomniało jej o obecności cierpiącego chłopaka. Natychmiast opadła na kolana i spojrzała bezradnie na trzymającego się za czoło Deilana. Przyciskał do niego dłonie z taką siłą, że aż zbielały mu palce. Zupełnie, jakby usiłował wypchnąć spod czaszki uporczywy ból.

– Czego potrzebujesz? – zapytała, zerkając błagalnie na Caldena. Książę najwyraźniej odczytał jej niemą prośbę, bo bez słowa odłożył książkę na stół, a następnie podniósł się z miejsca. Ruszył do wyjścia z biblioteki.

W cieniu srebrnych różOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz