Rozdział 23

690 37 7
                                    

WIELKIE POKŁADY CIERPLIWOŚCI.

Ostatnie nerwowe godziny dzieliło ekipę A&G od przywitania pierwszych gości na licytacji i choć Daphne panowała nad każdym elementem, stresowała się za wszystkich obecnych. Nie miała do tego najmniejszego powodu, bo wszystko dopięte było na ostatni guzik, począwszy od oświetlenia, przez czerwony dywan, wymyślony przez Caleba, i specjalny podest aż do niewielkiego baru oraz kwartetu smyczkowego, który grał muzykę na żywo, by przyjemne akordy umilały zebranym spędzony czas. Wszystko było idealnie przygotowane. Poza samą Daphne, która krzątała się między koktajlowymi stolikami w jeansach i cienkim swetrze, a powinna już dawno przebrać się w kreacje czekającą już na nią w jej biurze. Na szczęście wciąż pozostawała sobą, bo mimo braku eleganckiego stroju, na jej stopach niezmiennie znajdowały się szpilki.

Jeśli nadejścia Daphne Pearl nie zwiastuje stukot jej obcasów, to wiedz, że coś jest nie tak.

Kolejny raz tego wieczoru rozejrzała się po pomieszczeniu, które niedługo mieli wypełnić ludzie, chcący wydać krocie na kupno wystawionych dzieł. Świadomość ta jeszcze bardziej ją zestresowała, choć to nie pierwszy raz gdy organizowała licytację. Całe jej to rozkojarzenie miało jeden szczególny powód i miał on nawet zarówno imię, jak i nazwisko.

Dylan Collins.

Zaprzątał on każdy, nawet ten najmniejszy, zakątek jej umysłu, przez co nie mogła ona skupić się w pełni na swoich zadaniach, tak bardzo jak chciała to zrobić. Bo myślała, rozkładała wszystko na czynniki pierwsze i rozpamiętywała. O nim.

O jego głosie i słowach, jakie do niej kierował.

O wwiercającym się w nią spojrzeniu brązowych oczu.

O intensywnym zapachu perfum, który hipnotyzował ją, ilekroć czuła go w pobliżu.

O elektryzującym i cholernie pobudzającym jej wszystkie komórki dotyku.

Dylan Collins był wszystkim tym, czego pragnęła i tym, czego nie mogła mieć.

I to wszystko przez swoje własne demony, których za wszelką cenę nie mogła uśpić, bo o pozbyciu się ich nawet nie marzyła. Były z nią już tak długo, że nie wiedziała, że tak łatwo jej nie opuszczą. Poza tym nie znała już życia bez nich.

Zostało więc jedno wyjście – zachować pełen dystans, bo poprzedniego wieczoru kompletnie o nim zapomniała. Dała się ponieść chwili i atmosferze, którą sama, do diabła, zbudowała. Delikatna strona Dylana, którą się z nią podzielił, sprawiła, że i Daphne stała się słaba. Musiała zapisać sobie w myślach, by już nigdy nie zapalać świec w obecności Collinsa, a najlepiej nie przebywać z nim sam na sam. Zbyt bardzo kusiła ją wizja jego rąk na swoim ciele w mroku rozświetlonym płomieniami, by mogła sobie pozwolić na zostanie z mężczyzną w jednym pomieszczeniu na dłużej. Bez świadków. A tym bardziej ze świecami. To było niedopuszczalne. Od teraz za wszelką cenę postawiła sobie, że będzie ignorować każdy bodziec, jaki wywoła w niej obecność mężczyzny, jego zapach czy chociaż by głos. Postawiła kropkę, co oznaczało definitywny koniec fantazjowania o tym co miało nie nadejść. Zamknęła się na wszystko, bo tak miało być jej łatwiej.

Jednak łatwiej wcale nie oznacza lepiej.

Naciągnęła rękawy swetra i jeszcze raz rzuciła okiem na całą sale, która już zaraz miała wypełnić się ludźmi. Rządki czarnych krzeseł podpisane i przeznaczone dla tych najbogatszych, najbardziej wpływowych, oraz stoliki koktajlowe dla reszty. Daphne nie podobał się ten podział, ale Caleb musiał dorzucić swoje ostatnie słowo, bo przecież nie byłby sobą. Choć i tak w ostatnich dniach wydawał się być wyjątkowo zadowolony i nawet dla swojej znienawidzonej współpracowniczki nie był aż tak niemiły, i przesadnie nie wtrącał się w jej obowiązki. Wręcz dał jej wolną rękę. W pewnym momencie Pearl zaczęła kwestionować jego stan zdrowia, bo żaden człowiek nie zmienia się tak z dnia na dzień. A już na pewno nie ktoś taki jak Specter.

Art Of Love [18+]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz