IV

7.8K 222 142
                                    

Zostaje poinformowana o jakieś kolacji. Podobno mam się elegancko ubrać.

To będzie trudne zadanie.

Na początku chciałam założyć białą koszulę i czarną spódniczkę, ale wyglądałabym, jakbym miała na sobie mundurek szkolny (co byłoby prawdą).

Otwieram walizkę i widzę totalny bałagan. Miałam mało czasu na pakowanie i po prostu wrzucałam ubrania, jak leci. Mimo wszystko ciuchów jest dosyć sporo. Większość nie miałam założonych od wyjazdu od taty z dwóch powodów: mama nie byłaby zadowolona, jakbym chodziła w odkrywających topach i mini spódniczkach, a po drugie jakoś strojenie się przestało mi sprawiać przyjemność. Kiedyś z moimi przyjaciółkami wybieraliśmy ciuchy godzinami przed wieczornym wyjściem na miasto, a w mieście mojej mamy już dłużej tego nie robiłam. Ale ciuchy zostały. Szkoda byłoby mi je wyrzucić, za dużo czasu spędziłam je zdobywając. A za nic ich nie oddam. Już wolałabym je wyrzucić. 

Po dłuższej chwili znajduję sukienkę. Może nawet suknię. Nie do końca pamiętam, jak znalazła się w moim posiadaniu. Pewnie ukradłam z jakiegoś strychu, bo jest za bardzo ekstrawagancka, żebym sama ją wybrała. Albo ktoś mi ją oddał. Może Ellie, ona też jest wysoka i szczupła, ale dwa lata starsza. Sporo ciuchów mi oddała. Chociaż to nie jest zbytnio jej styl. Wygląda jak hipisowska ćpunka. W sumie nie tylko wygląda, ona jest hipisowską ćpunką.

Podoba mi się. Jest długa,  w kolorze brudnej bieli z jakimiś postaciami na niej. Wyglądają jakby pochodziły z obrazów renesansowych. W jakiś dziwny sposób wydaję się elegancka. Jest duża możliwość, że braciom Monet się nie spodoba, ale szczerze powiedziawszy gówno mnie to obchodzi. 

Schodząc na dół nie mogę powtrzymać się od wyobrażenia sobie, że jestem jakąś księżniczką. Albo królową balu. 

Chłopacy z Hailie czekają już w holu. Naturalnie wszyscy spoglądają na mnie, jak idę w nich stronę, ale nie widzę na twarzach Monetów obrzydzenia czy nawet małego niezadowolenia. Raczej obojętność, może delikatne zaciekawienie.

Podczas jazdy samochodem czuję się nawet komfortowo. Obok siedząca mnie Hailie wygląda, jakby miała zaraz się zesrać w majtki, czego nie do końca rozumiem. Chłopcy zajmują się własnymi sprawami i nie zatruwają nam dupy. Ani się nie czepiają. Po prostu nas ignorują. To naprawdę jeden z najlepszych scenariuszy, jaki był możliwy. 

Oczywiście w restauracji mamy zarezerwowany własny stolik. Jakoś mnie to nie dziwi. Kojarzy mi się to z bogatymi dupkami. 

Siadam obok Hailie i... Dylana.

Nie jestem zbytnio zadowolona. To mój najmniej ulubiony z braci. Jest za głośny i gwałtowny. Wygląda na takiego, co są z nim problemy. A do tego jest ogromny. Kolegowałam się wcześniej z wieloma wysokimi chłopaki, więc jego wzrost jakoś mnie nie straszy. Sama nie jestem najniższa. To jego sylwetka budzi we mnie strach - jest umięśniony i pewnie ciężki, jak cholera. Jednym ciosem mógłby mnie zabić. 

Tak szczerze nie wiem, jak ta dwójka najmłodszych ma na imię. Jakoś mi się zapomniało, a nie miałam ochoty gadać z Hailie. Ten bez tatuaży wygląda na w miarę normalnego, ale nigdy nie wiadomo. Za to ten z tatuażami wygląda, jak spokojny ocean przed burzą. Jest coś takiego w jego spojrzeniu. Nieokiełznanego, ale pewnego siebie. Ta mieszanka w mężczyznach zawsze budzi problemy. 

No cóż, trudno. Będzie, co będzie.

Zamawiam jakiś makaron i dłubię w nim. Chyba carbonara, tylko była opisana w menu, jak nie wiadomo co. 

Nagle przykuwa moją uwagę nerwowe drgnięcie Hailie:

– Czemu nic nie mówisz? - pyta ją z jeden braci. Ciekawe.

– Bo jem.

Hamuję parsknięcie śmiechem na odzywkę Hailie.

– Jak nie jadłaś też się nie odzywałaś. – To Dylan.

– Bo ją stresujecie idioci – syczy Will.

– A co z tą drugą? – pyta nagle ten sam bliźniak co wcześniej.

Podnoszę teraz brwi jeszcze bardziej i patrzę na niego odrobinę rozbawiona.

– A co ma być z nią? – mówi Dylan, jakby mnie tu nie było.

– No nie wiem... cicha jest jakaś.

Dzięki, stary.

– Shane - warczy Will.

– Przypominam wam chłopcy, że dziewczyny przeżywają trudne chwile. A wy z pewnością im nie pomagacie.

Po tym zdaniu wypowiedzianym przez Vincenta, nastaje chwila niekomfortowej ciszy. Jednak po chwili znowu wszystko wraca do wcześniejszego stanu.

Chcę dosięgnąć dzbanek z sokiem pomarańczowym, ale jest za daleko ode mnie, żebym go dosięgła.

- Ej, Hailie. - Szturcham ją łokciem.

- Co?

- Poproś tego co jest obok soku pomarańczowego, żeby mi go podał.

- Sama go poproś.

- Jakbym wiedziała, jak ma na imię, idiotko. A druga najbliżej osoba to ten starz...

Przerywam w połowie zdania na rumieniec Hailie.

Podnoszę brwi.

Nagle ktoś wybucha śmiechem.

Unoszę lekko głowę i zdaję sobie sprawę, że każdy nas słuchał.

Zajebiście. Tak to gadali, jak najęci, a akurat teraz musieli się zamknąć.

- Nie wiesz, jak mam na imię? - pyta ledwo oddychając ten bliźniak, bo dusi z śmiechu.

Wzruszam ramionami.

- Mam na imię Shane.

Chwila ciszy.

- Okej - odpowiadam.

Chwila ciszy.

Nagle obok mnie Dylan tak mocna się śmieje, że cały stolik się trzęsie. Nawet ten z tatuażami się śmieje, a starzec wydaje się rozbawiony

Wydaję mi się, że Hailie też ma lekko podniesione kąciki ust. Serio, nie wiem co w tym jest takiego zabawnego. Zapomniałam imienia, wielka mi rzecz.

- To podasz ten sok? - pytam po chwili.

- Jasne.

Shane się uśmiecha i podnosi dzbanek, ale nagle nie wiadomo dlaczego ręka mu się trzęsie i oblewa stół.

Kolejny wybuch śmiechu Dylana.

- Co za idiota - odzywa się cicho tatuażysta.

A ja jedynie wzdycham. Chyba nie dostanę tego soku.


Gorsza siostra - Rodzina MonetOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz