Rozdział 1

669 38 2
                                    


POV Aslan 

 Z zaplecionymi za plecami dłońmi stałem przed masywnym oknem. Rozchodziło się niemal pod sufit i było szerokie na metr. W pomieszczeniu znajdowały się trzy takie okna, oprawione brunatnymi okiennicami. Patrzenie przez nie przywoływało spokój, a widok kręcącego się personelu, który pracował z zaangażowaniem napawał mnie dumą. Wiedziałem, że ci ludzie nie byli do niczego zmuszani. Oni pracowali z chęci i z przyczyny, przez którą każdy pracował – przez pieniądze. Zarabiali dość godnie, jak na standardy rynkowe. Czułem dumę widząc ilość ludzi. A na myśl o swojej lojalnej potędze moje zadowolenie się pogłębiało.

 Słysząc pierwszy dzwon zegara wbijającego godzinę dwunastą, pierwszy dźwięk rozpoczynający symfonie dwunastu uderzeń, zwróciłem się zza ramię kończąc oglądać widok zza okna. Wlepiłem wzrok w złotą tarczę. Powinienem powoli zbierać się do wyjścia. Wkrótce miałem odbyć spotkanie.

 Sięgnąłem po marynarkę przewieszoną przez oparcie fotela. Włożyłem ją, zapiąłem guzik i wygładziłem powstałe zgniecenia. Spokojnym krokiem opuściłem biuro. Przechodząc przez korytarz zatrzymywałem się przy poszczególnych dziełach. Na prawej ścianie wisiały obrazy, zaś na lewej stały zdobione podstawki dźwigające różnych rodzajów wazy, czy posągi. Między oknami wisiały mosiężne świeczniki. Po zachodzie był tu półmrok. Przechadzając się tędy po zmroku czułem się, jakbym chodził po średniowiecznych korytarzach oświetlanych pochodniami. Za dnia korytarz oświetlały promienie słoneczne. Co trzy metry na sznurkach wisiały zasuszone kwiaty.

  Lubiłem sztukę, a korytarze rezydencji, czy pokoje były definicją sztuki.

 Dłużej zatrzymałem się przed obrazem. Ciemne tło zostało przeplatane przez artystę srebrnym kolorem. Odpryski srebra interpretowałem jako deszcz. W obrazie było coś smutnego, wręcz rozpaczliwego. Jeśli ktoś przypatrywałby się czarnemu kolorowi, dostrzegłby w nim czerwone cienie. Ten obraz to ból. Malarz przelał na niego cierpienie.

— Oh! — Nie odwróciłem się słysząc zduszony okrzyk. — Przepraszam, panie Carrington! Myślałam, że siedzi pan w biurze, a miałam posprzątać na tym piętrze. Przepraszam, już odchodzę.

 Obawa i drżenie głosu nie była koniecznie uzasadniona. Przyszła wykonać swój obowiązek, a ja nie miałem ważnego spotkania na tym piętrze. Niepotrzebnie się stresowała i niepotrzebnie tyle paplała.

— Nie ma takiej potrzeby — odpowiedziałem, nie pozwalając się jej oddalić. — Proszę zacząć pracę. Nie będę pani przeszkadzał. Właśnie miałem iść na dół.

 Odwróciwszy się ujrzałem widok skulonej młodej kobiety. Była wnuczką pierwszej gosposi rezydencji. Wiedziałem, że niedawno pochowała matkę.

— Nie potrzebuje pani niczego? — zapytałem uprzejmie.

 Zaczynał godzić mnie fakt, że nie patrzyła mi w oczy. Musiała usłyszeć od babci ostrzeżenia, w tym by nie patrzyła na mnie. Albo by mnie unikała.

— Nie, nie potrzebuję. — Szybka odpowiedź została przełamana złamaniem głosu. — Dziękuję.

 Wydawałoby się, że była bliska omdlenia.

— Dobrze, proszę zająć się pracą.

 Wymijając ją nie oszczędziłem kobiecie czucia na sobie mojego wzroku. Wypalałem dziurę w jej ładnie skrojonym, łagodnym profilu. Czując ten wzrok mocniej zadrżała. Prawy kącik samoistnie poderwał się do góry.

 Schodząc po wypolerowanych schodach przebiegałem opuszkami palców po śliskiej nabłyszczonej nawierzchni ciemnej poręczy. Z wysokości wodziłem wzrokiem po kształcie na posadzce. Dla większości osób przechadzających się po parterze był to nieznaczący kontur w ciemnych barwach. Ja wiedziałem, że ten kontur to nic innego jak sztylet. Jego ostrze było skierowane w drzwi, co było jawnym ostrzeżeniem dla interesantów. Może wychodziłem na kretyna pozwalając obcym panoszyć się po budynku, w którym miałem sypialnie i swój kąt, ale każdy kto tu wchodził wiedział, żeby nie planować żadnych sztuczek. Posadzka była jednym z ostrzeżeń, o reszcie przekonywali się, gdy zaczynali kombinować.

Na Drodze Wyboru +18Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz