POV Stormie
Przed dziesiątą wkroczyłam na dróżkę prowadzącą do posiadłości Carringtona, rezygnując z przyjazdu samochodem wypożyczonym od swoich chłopców. Moi ludzie nie mogli zostać wykryci przez kogokolwiek od władcy, jak i jego samego. Były to kwestie bezpieczeństwa, których strzegłam jak oka w głowie. Warto było mieć pod ręką kogoś kto sprzątnie ci trupy i posprząta bałagan jaki się urządziło. Jeśli nie robiłam tego sama, to zlecałam to im. Chyba że wyprzedzali ich ludzie Carringtona. Dalej się głowiłam w jakim celu mnie pilnował i sprzątał moje trupy.
Przystanęłam przed parą ochroniarzy strzegących bramę. Widząc mnie przekazali do stróżówki jakieś kody. Mówiąc nie spuszczali ze mnie wzroku, śledząc najmniejsze drygnięcie. Trochę się z nimi droczyłam wykonując gwałtowniejsze ruchy. Śmiesznie wtedy podskakiwali i ciaśniej zaciskali palce na broni. Obarczyłam ich rozbawionym spojrzeniem, wewnętrznie czując dumę z siebie. Bali się mnie. Obawiali się moich ruchów i umiejętności. Swoimi postępowaniami stworzyłam z siebie legendę. Sprawiłam, że ludzie drżeli na mój widok i zaczynali się rozglądać za wsparciem.
Och tak. Drżyjcie, obawiajcie się i nie pozwólcie, by imię zabójcy zostało zapomniane. Róbcie ze mnie opowiadanie, którym straszy się dzieci i sami stosujcie się do ostrzeżeń.
Uwielbiałam kiedy ludzie się mnie bali. Stanowiło to dla mnie powód do dumy.
— Żadnych sztuczek — zastrzegli, otwierając bramę.
W odpowiedzi wzniosłam ręce do góry. Przyszłam w neutralnym nastroju, więc lepiej dla nich by mnie z niego nie wytrącali. Przyszłam tylko dać Aslanowi dowody i ruszyć dalej by stworzyć zasadzkę dla tych, którzy zasadzili pułapkę na mnie. Nie miałam całego dnia, a czas to pieniądz, więc nie planowałam zmarnować go na nadprogramowe rozróby w posiadłości. Tego dnia mój grafik był wypełniony po brzegi i oczywiście zwieńczony masowym morderstwem. Dzień jak co dzień.
Im bliżej byłam posiadłości tym bardziej wyczuwałam na sobie nienawistne spojrzenia przechadzających się na terenie pracowników. Narzuciłam na głowę kaptur płaszcza. Nie wiedziałam czego miałam się spodziewać po wejściu do posiadłości. Nie wiedziałam kogo się spodziewać prócz Carringtona. Jeśli znowu był z nim ten jego policjant to nie mogłam pokazać twarzy.
Pchnęłam jedno ze skrzydeł ciężkich drzwi wchodząc do środka budynku. Na wejściu napotkałam władcę. Stał na środku parkietu hallu z zaplecionymi z tyłu dłońmi. Jak zwykle prezentował się nienagannie i władczo. Srebrzyste włosy zaczesane do tyłu, piorunująca blizna zdobiąca szyje. Bezwzględne oczy, w które nie bałam się spojrzeć. Dominująca aura miażdżąca wszystkich interesantów.
— Witam, pani Henderson. Jest mi niezmiernie miło gościć panią o tej porze. Lepiej późno niż wcale, prawda? — Bijący z niego cynizm lekko mnie zirytował.
Jak zawsze nie dawał się wyprowadzić z równowagi i zachowywał jakiś poziom, to niekiedy zdarzało mu się za bardzo być cynicznym i kpiącym. Była to jakaś forma wywyższenia się. Podkreślenia swojej pozycji i przypomnienie rozmówcy z kim się miało do czynienia. Starał się przypomnieć mi z kim się konfrontowałam. Jakby nikt na tej stronie wybrzeża nie wiedział, że to on miał największą władze i największe wpływy.
— Oszczędź sobie zbędnego pierdolenia — syknęłam, wymijając go w przejściu. — Oszczędzi to czas nam obu. Ciesz się, że w ogóle się zjawiłam, bo mogłabym mieć cię centralnie w dupie i nic nie mógłbyś z tym zrobić. Wobec mnie jesteś bezsilny.
Nie musiał wskazywać mi drogi do biura. Pierwsza się do niego skierowałam czując jego obecność za plecami i słysząc ciężkie kroki tupiące mi po piętach. Nie spodobało mu się moje panoszenie, co wyczytałam z mowy jego ciała. Te brzmienie ciężkich kroków, napięte ramiona. I jeszcze to prychnięcie pod nosem.
CZYTASZ
Na Drodze Wyboru +18
ActionAslan Carrington to szanowany władca Kalifornii. Niezwykle szarmancki, kulturalny, ale i równie bezwzględny. Ludzie się go boją, i to nie za sprawą blizny rozchodzącej się po obwodzie jego szyi. Bowiem Aslan to człowiek, któremu nic nie było w stani...