Ostatni raz przebiegłam wzrokiem po treści zmiętego listu. Nad grubymi, drukowanymi zdaniami po angielsku, widniały koślawo zapisane ołówkiem tłumaczenia po polsku. Mama tyle razy przesuwała palcem po załączonej niewielkiej mapce, że drobna czarna kropka, oznaczająca zamek, prawie całkiem wyblakła.
Byłam zdumiona własnym spokojem. Co prawda nie miałam czym się martwić, walizkę zapakowałam kilka dni wcześniej, plan podróży był mi znany od miesięcy i na każdym kroku mogłam zadzwonić do administracji programu wymiany prosząc o pomoc, a jednak coś we mnie drżało, choć nie byłam pewna czy z ekscytacji, czy ze strachu. Nie znałam nikogo, kto pokusiłby się o taką przygodę - dwa miesiące pracy i życia za granicą, na drugim końcu świata, w zupełnie innej kulturze.
Nie chciałam o tym za dużo myśleć. Złożyłam list w kostkę i schowałam do torby, tuż obok pozostałych dokumentów. Przy okazji sprawdziłam po raz setny czy nadal mam przy sobie dowód, paszport i wizę. Wygładziłam rąbek kołdry, rozejrzałam się po pokoju. Od razu było wiadomo, że coś jest nie tak. Był idealnie wysprzątany. Jakby nikt tu nigdy nie mieszkał, jakby dopiero czekał na lokatora. Książki równo ustawione na półce, kurz starty z biurka, żadnych przepoconych ubrań piętrzących się na krześle.
Na co dzień, jeszcze nie do końca dorosła, by naprawdę dbać o swoje, ale już nie dziecko słuchające matczynego "weź tu w końcu posprzątaj", żyłam w chaosie. Bałagan chodził za mną jak cień, tu rozgrzebane włóczki, tam jakieś gwoździe czy śrubokręty, trochę gliny za kanapą, wyblakłe okładki książek smażące się w południowym słońcu na parapecie. Lubiłam chwytać się po trochu wszystkiego i próbować nowych rzeczy.
Kilka dni temu, pakując się, wyobraziłam sobie, że coś mi się tam stało, że już nigdy nie wrócę do domu. Przed oczami stanęły mi się sceny z filmów, gdzie zrozpaczeni rodzice siedzą w pokoju zmarłego dziecka, tulą się do jego poduszki, gładzą uśmiechnięte fotografie. By dojść do mojej poduszki, najpierw musieliby utorować sobie drogę łopatą, przebijając się przez tony rozrzuconych po podłodze rzeczy. Sama poduszka pewnie również nie pachniałaby fiołkami. Przerażona tą wizją postanowiłam doprowadzić pokój do względnego ładu i choć nie miałam za wiele czasu, teraz, stojąc w progu, mogłam stwierdzić z dumą, że cel został osiągnięty.
Woda w czajniku grzała się powoli, a ja stałam przed otwartą szafką kuchenną, rozważając, czy do śniadania powinnam napić się uspokajającej melisy, czy raczej rozbudzić gorącą kawą.
- Dzień dobry - przywitał mnie tata. Kolanem zamknął za sobą drzwi do garażu, wycierając dłonie w niegdyś biały ręcznik. - Jak się czujesz? Dziś wielki dzień!
- Dobrze. Chyba - skrzywiłam się, podejmując decyzję, że przy utajonym stresie lepiej postawić na herbatę. - Myślę, że dobrze! - powiedziałam pewniej, chcąc przekonać nas oboje.
Uśmiech nie przysłonił troski wymalowanej na jego twarzy, podkreślającej spokojny błękit oczu. Zapanowała krótka cisza przerywana tykaniem zegara, odliczającego już teraz mniej niż godzinę do odjazdu. Zalałam wrzątkiem dwa wysokie kubki i postawiłam je na stole, jeden przy moim talerzyku z dwoma kanapkami z szynką, drugi przed tatą.
- Jesteś już spakowana?
- Tak, zniosę walizkę po śniadaniu.
- Zważyłaś ją? Żeby ci nie policzyli za przekroczenie.
- Nie przekroczę, aż tyle rzeczy nie wzięłam.
- Żebyś nie miała za mało, w końcu to trzy miesiące - zmarszczył groźnie brwi. - Może jeszcze raz sprawdź, czy masz wszystko.
- Mam, na pewno - przewróciłam oczami. Znów czułam się jak dziewczynka, wybierająca się na wycieczkę szkolną. - A jak nie mam to kupię, w końcu jadę tam zarabiać.
CZYTASZ
Rhesins
VampiroStudentka z Polski wyrusza na dwa miesiące do Akademii Letniej Rhesins, debiutując jako wychowawczyni z programu wymiany międzynarodowej. Szybko zdaje sobie jednak sprawę, że praca w Akademii nie jest tak sielankowa jak obiecano na ulotkach, a każdy...