1'asystent pana Drake'a'

2.8K 71 173
                                    

Zawsze myślałem, że jakaś sprawiedliwość musi istnieć na tym świecie. Jedni wierzyli w Boga i to, że nad nami czuwał. Nagradzał wtedy, kiedy byliśmy dobrzy i mu wierni, a karał wtedy, gdy grzeszyliśmy i obracaliśmy się przeciwko niemu. Inni mówili o karmie, że istniała dobra i zła karma, a wszystkie nasze czyny i słowa są energią, która nigdy nie ginie i prędzej czy później do nas powróci – w takiej formie, na którą zasłużyliśmy. I chociaż swego czasu wierzyłem zarówno w jedno i drugie, w końcu zrozumiałem, po wielu latach gorzkich rozczarowań, że nic z tego nigdy nie było prawdą. Sami byliśmy odpowiedzialni za własne życie – swoje czyny oraz słowa i to właśnie my sprowadzaliśmy zarówno szczęście jak i cierpienie na siebie, jak i innych. Było to niezwykle pokrzepiające, wierzyć, że sprawiedliwość w końcu nadejdzie, a my odetchniemy z ulgą i będziemy się cieszyć, że wszystko w końcu będzie dobrze. Życie jednak nie było czarno białe, a zwłaszcza moje, gdzie zamiast pocieszenia po każdej porażce, dostawałem jeszcze większy ogrom problemów, chociaż teoretycznie nie zrobiłem przecież nic złego – przynajmniej tak sobie wmawiałem.

Był marzec.

Wiosna.

Pora roku która powszechnie kojarzyła się z czymś nowym i świeżym. Był to metaforyczny początek, kiedy słońce wyszło zza chmur po długim czasie ciemności, kwiaty zaczęły rozkwitać, a lekki wiatr szeleścił pojedynczymi liśćmi, które zdążyły się zazielenić. Jasne, lubiłem tę porę roku. Wszystko budziło się do życia i było niezwykle czyste i niewinne, wręcz jakby natura wypoczęła po mroźnej i smutnej zimie i powróciła na nowo, niczym nie skażona. Dla innych ludzi to nowy rok był początkiem do zmian i nowych postanowień, a dla mnie była to właśnie wiosna. Zawsze czułem się lepiej, patrząc na dopiero rozkwitające pąki kwiatów i budzące się do życia motyle, czując się prawie tak samo jak one – jakbym wybudził się z naprawdę długiego snu.

Zawsze starałem się myśleć racjonalnie, ale raczej dlatego, że nie miałem czasu na niepotrzebne użalanie się nad sobą i swoim niezbyt szczęśliwym życiem. Takie już było i powinienem pogodzić się z tym już dawno temu, że nigdy nie będzie idealne, jak tych wszystkich ludzi z Instagrama. Z resztą, zawsze uważałem, że nic na świecie nie było idealne, nawet jeśli z zewnątrz mogło tak wyglądać. Ja miałem za dużo przyziemnych problemów, żeby rozmyślać o nierealnych rzeczach i zajmować się jakimiś fantazjami. Jak to, że szukałem pracy już od ponad dwóch tygodni i nigdy nie chcieli mnie przyjąć, a za coś musiałem żyć i opłacać mieszkanie.

Tak, życie nie było idealne i nigdy nie będzie. Było ono tylko do przeżycia.

Z tak parszywym nastawieniem, lekko gniewnym krokiem ruszyłem do starej kamiennicy, w której mieszkałem razem z moim najlepszym przyjacielem, od jakiś dwóch lat. Nienawidziłem tego miejsca tak samo jak sierocińca, w którym spędziłem połowę mojego marnego życia. W żadnym miejscu nie czułem się dobrze i bezpiecznie, nigdy nie miałem rodziny, ani prawdziwego domu, więc tak naprawdę nie miałem nawet porównania jak inaczej można żyć. Śmiejąc się ponuro, pomyślałem, że może właśnie te obskurne ściany i sypiący się z sufitu tynk, było czymś na co zasługiwałem.

Przechodząc przez próg mieszkania, od razu poczułem smród papierosów. Prosiłem Ethana żeby nie robił tego w mieszkaniu, bo od tego miał balkon, ale nawet on był przeciwko mnie i nie słuchał niczego co do niego mówiłem.

- Możesz tego nie palić w domu? Już wystarczająco jest tutaj obrzydliwie – mruknąłem gniewnie, ściągając z siebie lekko gwałtownie kurtkę.

- I właśnie dlatego to robię, bo temu miejscu już nic nie zaszkodzi – odpowiedział mi ze śmiechem blondyn, wstając gwałtownie z małej zżółkniętej kanapy, otworzył okno na oścież i wyrzucił niedopałek.

Nepenthe | boyxboyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz