4.

624 35 19
                                    

Eva
♧♧♧

Przebieram się w czarne leginsy i błękitną koszulkę, które dostarczono mi, na polecenie Williama. Choć chciał, żebym jeszcze została w łóżku, tak ja, wolałam z niego wyjść. 

— O, bracie, a tutaj co? Tornado przeszło? — Słyszę znajomy głos z gabinetu.

— Zamknij się, głupku. 

— A więc, pieprzyłeś, Evę, na biurku. Jak było? 

— Rewelacyjnie — odpowiadam, za Williama, wchodząc do pomieszczenia.

— Grunt to zadowolona kobieta. — Levis, podchodzi do mnie, przytulając na powitanie. — Cześć, śliczna.

— Meggi, do mojego biura, natychmiast. — Rozmawiając przez telefon, Will, łapie mnie w pasie i dociska do siebie, przelotnie całując moją skroń.

Czy to, aby nie za dużo czułości?

— Na stoliku masz jedzenie, wróbelku. My mamy coś do  załatwienia, najlepiej, jakbyś nie wychodziła jeszcze stąd, zwłaszcza beze mnie. Dobrze?

— Cudownie, jestem strasznie głodna. — Nie czekając ani chwili, dopadam w swoje ręce burgera z jalapenio i frytkami, popijając coca-colą.— Dlaczego, mam nie schodzić na dół? Przecież nie jestem twoim więźniem.

— Nie, nie jesteś. — Przyjaciel Williama, prycha dwuznacznie, a ja przestaję jeść, patrząc na nich pytająco. — Przypominam, że wczoraj była tam strzelanina, wolałbym, żeby nic więcej ci, się nie stało.

— Wczoraj jest już przeszłością, natomiast dzisiaj, to teraźniejszość. Nie musisz się, tak o mnie troszczyć, nie jestem twoją żoną. — Wracam do jedzenia.

Klepię się niewidzialną ręką w czoło, co ja wygaduję?!

— Ale jesteś moim gościem.

— I córką, Reeda — wtrąca Levis, a William, od razu posyła mu chmurne spojrzenie.

— No i? — pytam — Jest coś, o czym nie wiem?

— Nie. Jednak fakt, że jesteś z rodziny Reed, dużo znaczy, nie chciałbym robić sobie z niego jeszcze większego wroga. — Wyczuwam, jakby William, czegoś mi nie mówił.

Do pomieszczenia wchodzi niewysoka brunetka, ubrana cała na czarno. T-shirt zdobi plakietka z jej imieniem, a na plecach bije po oczach ogromny napis Grzech.

— Jesteś. Niech ktoś tu posprząta .  — William, wskazuje ręką bałagan, który zrobiliśmy jeszcze niedawno. — Zawołaj Bradleya, ma towarzyszyć pannie Reed, kiedy będzie chciała zejść na dół.

— Nie potrzebuję ochroniarza — oblizując palce z sosu zauważam, że Will, od razu reaguje na ten gest zmianą spojrzenia. Patrzy na mnie wzrokiem przepełnionym  pożądaniem automatycznie, oblizując wargi.

— Potrzebujesz. Meggi, jeśli usłyszę od panny Reed, chociaż jedną skargę, ty za to oberwiesz. — Podchodzi do mnie po czym kciukiem delikatnie ściera sos z mojego policzka, następnie wkłada go do ust cmokając przy tym dość wymownie.

Niby taki drobny gest, ale działa na mnie elektryzująco. Przy całej tej czynności wpatrujemy się w swoje oczy i dobrze zdaję sobie sprawę z tego, że gdybyśmy byli sami…

Dość tych fantazji. Jest robota do wykonania.

— Tak, panie Shelley. Zaraz wrócę zapomniałam sprzętu. 

— Meggi, mam cię uczyć, że ciągle masz ją nosić w uchu? — Levis, upomina kobietę. — Jak długo dla nas pracujesz? Kurwa, kobieto popełniasz błędy nowicjusza!

W samym środku piekłaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz