13

62 6 1
                                    

1974-1976

W okresie świąt bożonarodzeniowych, kiedy to pierwszy raz od wielu lat postanowiłem przygotować skromną wigilię, poszliśmy z Krzyśkiem do lasu po choinkę. Robiło się coraz ciemniej, a ja, już trochę zniecierpliwiony, podążałem za chłopcem, który nie potrafił zdecydować się na odpowiednią sosnę. Wkrótce stanął przy jednym drzewku, które było od niego niewiele wyższe i pokazał na nie. Ściąłem sosnę, która upadła na puszysty śnieg. Załadowaliśmy ją na taczkę i poszliśmy szybko do domu. Krzysiek błagał mnie, aby już dzisiaj ubrać choinkę, więc musiałem jeszcze przez pół godziny szukać w piwnicy starego metalowego stojaka, a gdy go znalazłem, wystrugałem nóżkę drzewka. Znalazłem jeszcze karton z bombkami, które pamiętały moją matkę, i poszedłem z Krzyśkiem do salonu.

Siedziałem na fotelu w salonie, po raz setny oglądałem Sami swoi i co rusz spoglądałem na małego chłopca starannie zawieszającego bombki. Milczałem twardo, gdy jedna z moich ulubionych bombek stłukła się, na co Krzysiek przeprosił. Pół godziny później stanąłem przy Krzyśku, który był zafascynowany choinką. Pochwaliłem go. Wtedy wypowiedział w moją stronę te słowa:

– Dziękuję, tato.

Po śmierci Jadzi, w wieku dwudziestu sześciu lat, nie spodziewałem się, że ktoś jeszcze powie do mnie to słowo. A tym bardziej obce dziecko, które mieszkało u mnie niecałe pół roku. Pogłaskałem Krzyśka po jasnych włosach, wzdychając.

Pod koniec lutego poszedłem do pracy, do zakładu stolarskiego swojego znajomego. Zarabiałem więcej, lecz i pracowałem więcej. Przez pierwszy miesiąc przyjeżdżałem do stolarni o siódmej, ale tuż przed ósmą musiałem być w domu, aby odprowadzić młodego do szkoły. Krzysiek bał się chodzić sam, tym bardziej że nie za szybko robiło się jasno. Dopiero na początku ciepłego kwietnia nie jeździłem już od domu do pracy i od pracy do domu. Dzień wcześniej szykowałem chłopakowi śniadanie, a ten, wychodził z rana z domu, zamykał drzwi, po czym zawieszał sobie kluczyki na szyi. Wracał koło trzynastej lub czternastej i czekał grzecznie do mojego powrotu. Obawiałem się czasem, czy po przyjeździe z pracy dom nadal będzie stał na swoim miejscu, ale wszystko było w porządku. Czasami poprosiłem go, by sprawdził, czy kury, kaczki i Burek mają wodę. Nie wpuszczałem go jeszcze samego za tasiemkę do krów i byka, bo sam bałem się o jego zdrowie. Byki to nieprzewidywalne istoty, które nie mają skruchy dla małych chłopców.

Praca pochłaniała połowę mojego dnia, dlatego wracałem z niej często wymordowany. Gdy pomyślałem, że w domu czeka na mnie jeszcze ugotowanie obiadu, jeśli nie miałem z poprzedniego dnia, zadbanie o zwierzęta, a przez późniejsze miesiące uprawa roli. No i Krzysiek, który miał pełno energii. W niektóre dni szukał u mnie intensywniejszej uwagi, jak poczytanie z nim komiksu lub obejrzenie po raz dziesiętny tej samej bajki na kasecie VHS, zwłaszcza w okresie jesiennym lub zimowym. Nadchodziło coraz więcej dni, gdy chodziłem nabzdyczony i nie odpowiadałem ze spokojem, tylko warczałem. Krzysiek wielokrotnie po takich reakcjach odchodził ode mnie cicho, żeby jeszcze bardziej mnie nie wściec. Wiedziałem, że to złe, bo przypominały mu się momenty z mieszkania z rodzicami. Przychodziłem wtedy do niego wieczorem do pokoju i spędzałem z nim ostatnią godzinkę przed snem, aby nadrobić straty. Odzyskiwał humor. Wtedy ja też czułem się lepiej.

Coraz częściej myślałem o tym, aby wydzierżawić sąsiadom swoje pola. Miałem tylko trzy krowy, byka, kury oraz kaczki, czyli tak małą ilość zwierząt, że z każdym rokiem przestało opłacać mi się siać zboża oraz prasować słomę. Gdyby mój ojciec nadal żył, to pewnie mielibyśmy jedno z największych gospodarstw rolnych w rejonie, ale skoro byłem sam z Krzyśkiem, to nie miało to największego sensu.

Przed czerwcem, po wydzierżawieniu pól (co przyszło z ogromną łatwością) i sprzedaniu większości maszyn rolnych zacząłem dbać bardziej o uprawy na ogródku, a dzięki prośbom Krzyśka, zasadziłem sadzonki truskawek, a przy jednej ścianie domu trzy winogrona. Sprzedałem byka oraz jedną krowę, bo dwie mućki były wystarczające. Były młode, dawały bardzo dużo mleka, więc razem z Krzyśkiem mieliśmy często ręce pełne roboty, aby wyrobić sery, które również sprzedawałem. Kilka razy w tygodniu przychodziły do mnie też osoby, aby kupić kankę świeżego mleka. Biznes kręcił biznes, jak to mówili coraz częściej. Nawet ciągnik wymieniłem, bo z tyłu za ogrodem nie stał już stary Władimirec, tylko porządny Ursus C–360, zwanego potocznie sześćdziesiątką. Uwielbiałem ten ciągnik, chociaż używany był naprawdę sporadycznie, bo nie miałem już prawie do czego, jedynie do pomocy innym rolnikom w wykopkach, przewożeniu kostek słomy do stodoły i użyczaniu własnej przyczepy czy siewnika.

Chcieliśmy tylko dorosnąćOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz