8

68 8 6
                                    

2010

19 DNI DO

Spałam tylko kilka godzin. Spałabym więcej, gdyby nie irytujące dzwonienie telefonu znajdującego się na biurku. Wstałam z łóżka z niesamowitą niechęcią, dlatego po zabraniu komórki ponownie wylądowałam pod przykryciem.

Na wyświetlaczu pojawiło się imię Heleny. Odebrałam połączenie, wcale nie kryjąc ospałości w głosie:

– No?

– Czy właśnie cię obudziłam? – Przyjaciółka zaśmiała się serdecznie. – Spotykamy się zaraz u Zbira w domu. Wyszła gazeta, a w niej bardzo ciekawy wpis dotyczący morderstwa Marii...

– O, kurwa – wyszeptałam bardziej do siebie.

– O której będziesz?

– Nie wiem. Będę, jak najszybciej mogę.

Dochodziła jedenasta, a ja niespełna sześć godzin temu położyłam się spać. Nie powiem, ciężko było mi wstać z łóżka, lecz po przeczytaniu miłej wiadomości od Bugajskiego („Miłego dnia, Rudzielcu") rozweseliłam się. Zazwyczaj po wstaniu z łóżka potrzebowałam pewnego czasu, aby nabrać ochoty do ludzi i w ogóle do rozmowy. Tym razem dobry humor przyszedł od razu.

Na dworze było pochmurnie, lecz jak podejrzewałam, strasznie duszno, nie gorąco, duszno. Nie zapowiadali na dzisiaj żadnej burzy, ale pogoda była zmienna jak humorki mojej matki. Wysiliłam się, by zjeść porządne śniadanie i wypić coś ciepłego. Niemalże każde spotkanie z przyjaciółmi kończyło się późnym powrotem (rowerem!), jedzeniem syfiastego jedzenia i piciem najtańszej oranżady. Potem narzekałam, że leci mi waga i tym podobne. Matka jednego razu nastraszyła mnie anemią, co podziałało, bo zaczęłam jeść tyle, ile potrzebowałam.

Co nie znaczyło, że zawsze się tego trzymałam.

Pół godziny (od wstania z łóżka) zajęło mi dotarcie do domu Zbira. Tuż na podwórku leżały już dwa rowery, więc oczywiście dotarłam jako ostatnia.

– Dzień dobry! – krzyknęłam do kręcącego się przy pociętym drzewie starszego faceta ubranego w długie spodnie i flanelową koszulę. Nie mogłam wyobrazić sobie, że nie jest mu w tym gorąco.

To właśnie on: wysoki mężczyzna z wystającym brzuszkiem i rzadkimi włosami wychowywał naszego Zbira, odkąd pamiętałam. Pan Kazimierz, bo tak właśnie kazał się zwracać każdemu młodszemu od siebie człowiekowi, to facet surowy i mało gadatliwy. Nie znałam człowieka, który by go nie szanował.

Skinął mi głową, co dało pozwolenie na wkroczenie do starego, lecz perfekcyjnie pielęgnowanego, z zewnątrz i wewnątrz, domu jednopiętrowego. Rządek czerwonych pelargonii doprowadził mnie do nowych drzwi. Weszłam do środka, pamiętając oczywiście, aby zdjąć buty.

Jak za pstryknięciem palców nastała cisza jak makiem zasiał. Siedzące w jadalni młode towarzystwo zamknęło swoje jadaczki. Pomyśleli, że to Pan Kazimierz, ale kiedy to ujrzeli mnie, odetchnęli z ulgą i zerwali kłódki z ust. Helena wyściskała mnie jak zawsze i gestem zaprosiła do zagraconego przez ręce i ciastka stołu.

– Dziadek coś gadał? – zapytał Zbir, podkładając mi pod nos gazetę.

– Nie, nic. Pokażcie, co tam macie. Zbudziliście mnie ze snu, więc nie oczekujcie, że zrozumiem wszystko za jednym razem.

Przeczytałam nagłówek artykułu na stronie drugiej i zaczęłam pomału czytać:

MORDERSTWO MIESZKANKI DOLINY BARYCZY

Chcieliśmy tylko dorosnąćOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz