Rozdział 10

376 34 5
                                    

– A może ten? - zapytałem przykładając krawat pod brodę. 

– Lepszy był czarny. - odarł Vasquez, który siedział na łkanapie, przeglądając telefon, jednak odrywał od niego wzrok za każdym razem, gdy pytałem go o zdanie.

Przytaknąłem, odkładając krawat na bok. Wziąłem czarny i zacząłem go wiązać. Węzeł windsor, bo czemu nie? W końcu na takim pieprzonym ślubie trzeba wyglądać. Zresztą, nic innego mi nie zostało. Zgodziłem się. Przepadło.

Musieliśmy pojawić się w kościele, który był gdzieś na końcu miasta, więc trzeba było zacząć ogarniać się wcześniej. W mieszkaniu panowała cisza, która została nagle przerwana stukotem szpilek Heidi. Ten dźwięk zawsze mnie irytował – taki pretensjonalny, jakby chciała zwrócić na siebie uwagę za wszelką cenę.

– Gotowi? – zapytała, stając w drzwiach. Zerknąłem na nią, a ona patrzyła na mnie, jakbym miał potwierdzić, że wygląda świetnie. Była ubrana w czarną, obcisłą sukienkę, która dosięgała jej do kolan. Przewróciłem oczami, bo dobrze wiedziałem, że wystroiła się tak, bym na nią spojrzał pod innym względem.

– No pewnie, idę po Alberta i możemy jechać – odpowiedział Vasquez, wstając z kanapy. Kiwnąłem głową na znak, że może ruszać. Ja? Wciąż stałem przed lustrem, bez większej chęci na imprezę, jednak ilość alkoholu, która może się tam znajdować, była przekonująca.

Heidi dalej stała w drzwiach, jakby czekała, aż powiem coś więcej, ale nie miałem na to ochoty. Zresztą, co by to zmieniło? 

Nie przedłużając - w końcu wyszliśmy z willi. Wpakowałem się do samochodu, czując narastający niepokój, ale zarazem nie mogłem się doczekać. Droga do kościoła zapowiadała się długa, a korki w Los Santos jak zwykle robiły z miasta jeden wielki parking. Myśli kłębiły mi się w głowie, próbując przewidzieć, co czeka nas na miejscu. Oby nie było żadnych bachorów, bo to będą wtedy tortury.

Dotarliśmy do kościoła. Wysiadłem z samochodu, odetchnąłem głęboko świeżym powietrzem, gdyż Heidi, która ze mną jechała, wylała na siebie, chyba cały flakon perfum, a otwarte okna nic nie dawały. Zerknąłem na twarze w tłumie, ale nie było tam nikogo, kto by mnie interesował. Same nudne mordy, których widok nie robił na mnie wrażenia. W zasadzie cieszyłem się, że przyjechałem z Vasquezem, Albertem i Heidi, bo przynajmniej z kimś mogłem pogadać, jeśli mi się zachce.

Heidi złapała mnie pod ramię. Poczułem jej dłoń, ale równie dobrze mogłoby jej tam nie być. Może miała nadzieję, że jej dotyk coś zmieni, ale dla mnie to było jak dotknięcie klamki – mechaniczne i bez znaczenia. Zerknąłem na nią z góry, ale nawet nie siliłem się na żaden gest w odpowiedzi. Jeśli liczyła na jakąś reakcję, to raczej się przeliczyła.

— Hej, co jest? — spytała, pewnie chcąc, żebym wylał jej tu jakieś swoje przemyślenia. Jakby miało to jakiekolwiek znaczenie.

— Nic — odpowiedziałem obojętnie, wzruszając ramionami.

Ruszyliśmy do środka. Kościół jak kościół – pełno ludzi, ksiądz klepie o miłości, wierności i wszystkich tych farmazonach, które nic nie mają wspólnego z rzeczywistością. Uściski, uśmiechy, gratulacje – standardowy zestaw, który nie wywołuje u mnie żadnej reakcji. Mogłem stąd wyjść w każdej chwili, ale skoro już się tu wpakowałem, to lepiej dotrwać do końca. Nie z powodu jakiegoś wielkiego zaangażowania, po prostu nie chciałem robić zamieszania. Cała ceremonia była typowa – taka jak każda inna, bez żadnych niespodzianek.

Tak naprawdę, jedyny powód, dla którego tu przyszedłem, to alkohol. Picie w domu czy na mieście robi się nudne. Od czasu do czasu rzucałem okiem na drzwi oraz odliczając minuty do końca. Stałem tam, patrząc na wszystko z kompletną obojętnością, jakbym oglądał film, który już widziałem milion razy. Cokolwiek by się nie działo, nie miało to dla mnie żadnego znaczenia.

Mon amour | MorwinOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz