Następnego dnia, o ósmej rano, standardowo pojawiłem się w Burgershocie. To była moja codzienność od lat - praca w tym miejscu wchodziła mi w krew. Przebierając się w szatni, spotkałem Brendę, która właśnie kończyła swoją nocną zmianę. Zmęczona, ale jak zawsze z tą iskrą w oczach, którą nawet wyczerpanie nie mogło ugasić.
- Słyszałeś, że Piter Purker się żeni? - rzuciła, zdejmując fartuch i zawieszając go na wieszaku.
- Żadna nowość - odpowiedziałem, wzruszając ramionami i wyciągając swój fartuch. - Gdyby poleciał na księżyc, też bym się nie zdziwił.
Brenda zaśmiała się krótko, z tym swoim typowym zaraźliwym śmiechem, który zawsze poprawiał nastrój. Przewiesiła torbę przez ramię i pożegnała się machnięciem ręki, zabierając swoją bluzę z wieszaka. Ja natomiast założyłem fartuch i ruszyłem do kuchni, przygotowany na kolejny rutynowy dzień. Ledwo zdążyłem wejść, a już zostałem odesłany z powrotem.
- Pozamiataj lokal - mruknął Teddy, ledwo na mnie zerkając.
Bez słowa wziąłem miotłę i wyszedłem na salę. Właściwie cieszyłem się, że nie będę cały dzień pachnieć tłuszczem i mięsem. Sprzątanie było łatwiejszą częścią roboty, i może nawet bardziej relaksującą. Ludzi o tej porze było mało, więc za bardzo nikt mi się nie plątał pod nogami.
Przesuwałem miotłę po podłodze, ale moje myśli były gdzieś daleko. Wróciłem do wczorajszego poranka. Pierwszy raz od prawie trzech lat, byłem z Montanhą w jednym pomieszczeniu. Czułem się dziwnie dając mu drugą szansę, a może sobie ją dałem?
Czy gdybym nie pojechał na ten ślub, nadal bym go nienawidził?
Z kuchni dochodziły śmiechy, ale ja byłem skupiony na swoich myślach. Właściwie nie znałem tych ludzi za dobrze, a oni mnie, więc nie zwracałem na nich uwagi. Zamieściłem kawałek podłogi przy drzwiach i oparłem się na miotle, patrząc na miasto, które powoli budziło się do życia. Klientów przybywało z każdą minutą, ale dopiero jeden z nich naprawdę przykuł moją uwagę.
- Alex nie pozostawił mi wyboru - rozbrzmiał głęboki, niski głos, którego nie mogłem pomylić.
Przez moje ciało przeszła fala nerwów. Przez chwilę udawałem, że jestem całkowicie pochłonięty zamiataniem. Głupie, bo wiedziałem, że mnie widział. Dlaczego? Dlaczego nagle poczułem taki stres? Czemu bałem się spotkania z nim twarzą w twarz? Przecież to Gregory, ten którego kiedyś kochałem całym sercem.
Rozmyślając o tym, nie zauważyłem, że ktoś stał tuż za mną, aż wpadłem na niego. Odwróciłem się natychmiast, gotów przeprosić, ale moje słowa ugrzęzły w gardle, gdy napotkałem znajomy wzrok. Te czekoladowe oczy, które znałem aż za dobrze.
- Erwin? Nie wiedziałem, że nadal tutaj pracujesz. - zdziwienie na jego twarzy szybko ustąpiło miejsca uśmiechowi. Ten uśmiech, który zawsze mnie potrafił zarazić. - Czemu nie odpisujesz?
Czułem, jak serce przyspiesza, a gardło robi się suche. - Umm... byłem zajęty - odpowiedziałem, starając się uśmiechnąć, ale mój uśmiech wyszedł sztywny, nerwowy.
- Wydaje mi się, że wczoraj w nocy włóczyłeś się po mieście z nudów, ale jak uważasz - zażartował, a przez moje ciało przeszedł zimny dreszcz. Widział mnie.
Przez chwilę miałem wrażenie, że świat wokół mnie zamarł. Jak długo mnie obserwował? Co jeszcze wiedział? Był wtedy na patrolu czy również gdzieś szedł? Czemu nie podszedł? Czemu w głowie miałem tyle pytań? Co to za pojebana sytacja?
Gregory spojrzał na swojego kolegę, z którym przyszedł, po czym obaj ruszyli w stronę lady, śmiejąc się i rozmawiając, jak gdyby nigdy nic. A ja stałem tam, z miotłą w ręku, patrząc za nimi, próbując zrozumieć, co się właśnie wydarzyło.
꧁꧂
CZYTASZ
Mon amour | Morwin
FanfictionErwin i Gregory byli kiedyś nierozłączni, łączyła ich prawdziwa miłość, która wydawała się niezniszczalna. Jednak z czasem ich relacja zaczęła się pogarszać, a dystans między nimi rósł z każdym dniem. Choć każdemu wydawało się, że to różnica stylu ż...