Rozdział 8

349 26 3
                                    

Siedziałem w zimnym, sterylnym pokoju przesłuchań, a jedynym dźwiękiem było ciche buczenie jarzeniówki nad głową. W powietrzu unosił się zapach potu i nerwów, a moje nadgarstki, skute kajdankami, zaczynały drętwieć, mimo że nie byłem przykuty do stołu. Przełknąłem gorycz porażki, która powoli, acz nieubłaganie, przejmowała nad mną kontrolę.

Złapali mnie. Nieudany napad na jubilera doprowadził mnie tutaj, ale teraz to było bez znaczenia. Najbardziej dręczyła mnie myśl, że nie tylko plan się nie powiódł, ale także, że jestem tu sam, z każdą minutą coraz bardziej oddzielony od reszty mojej drużyny. Wiedziałem, że wcześniej czy później, ktoś wejdzie do tego pokoju i spróbuje wyciągnąć ze mnie informacje. I tak jak się spodziewałem, drzwi otworzyły się z cichym skrzypieniem.

Do środka wszedł Capela. Wszystko widział i wszystko wiedział. Jego wyraz twarzy zdradzał, że był zmartwiony. Nie rozumiałem go. Capela zamknął za sobą drzwi, a ja osunąłem się na krzesło, patrząc pustym wzrokiem na blat stołu.

— Jak się trzymasz? Minęło dwa lata. — zapytał ostrożnie, patrząc na mnie z troską, której nie chciałem teraz widzieć.

Spojrzałem na niego bez wyrazu, próbując wyczuć, co właściwie chciał osiągnąć tym pytaniem. Czy naprawdę go to obchodziło? Ale w końcu Capela był jednym z nielicznych, którzy znali mnie naprawdę dobrze. Może nawet za dobrze.

— Jak się trzymam? — powtórzyłem jego pytanie, jakby było mi zupełnie obce. — Nienawidzę go. — wzruszyłem ramionami.

Capela zmarszczył brwi, nie spodziewając się takiej odpowiedzi. Próbował ze mnie coś wydobyć, jakiś ślad człowieczeństwa, ale ja byłem tylko skorupą, pustą powłoką, która kiedyś może i miała w sobie coś wartościowego, ale teraz była tylko cieniem.

— Erwin, wiem, że to, co przeszedłeś, było piekłem — mówił dalej, nie poddając się. — Ale wciąż masz wybór. Możesz z tym walczyć. Nie musisz pozwolić, żeby to cię całkowicie.. zepsuło. 

— Wybór? — powtórzyłem z cynizmem w głosie. — Nigdy nie było wyboru.

Capela odetchnął głęboko, jakby próbował zebrać myśli, ale wiedziałem, że nie ma szans mnie przekonać. Chciał już zacząć wymieniać moje zarzuty, jednak nagle drzwi pokoju przesłuchań otworzyły się, a do środka wszedł Gregory Montanha. Moje serce zaczęło bić szybciej, a w jednej chwili w moich oczach zapłonęła furia.

— Ty pieprzony skurwysynu! — krzyknąłem, a całe opanowanie, nad którym pracowałem przez miesiące, rozsypało się w drobny mak. Wstałem gwałtownie, przewracając krzesło, i rzuciłem się na Gregory'ego.

Po chwili już leżeliśmy na podłodze poza pokojem. Siedziałem na jego biodrach, czując, jak moje serce wali z wściekłości. Chwyciłem go za koszulę, ścisnąłem ją mocno, jakby w tej chwili mogła być jedynym sposobem na uwolnienie mojej złości.

— Erwin, uspokój się! — krzyknął Capela, ale jego głos brzmiał, jakby dochodził z bardzo daleka.

— Erwin... — powiedział spokojnie Gregory, tym samym miękkim tonem, którym kiedyś mnie oszukiwał, którym doprowadzał mnie do szaleństwa.

— Nie waż się mówić mojego imienia! — wrzasnąłem, a mój głos odbił się echem od ścian. W jednej chwili wyszarpnąłem broń z kabury Gregory'ego i przystawiłem ją do jego czoła. Widziałem w jego oczach chwilowe przerażenie, a potem ten sam cholerny spokój.

— Erwin, posłuchaj mnie... — zaczął mówić spokojnie, dokładnie tak, jak kiedyś. Jakby nic się nie zmieniło. Jakby te dwa lata, które spędziłem w piekle, nie miały żadnego znaczenia.

— Przestań! — krzyknąłem, starając się wyrzucić z głowy jego słowa, które głęboko wnikały w moją duszę. — Nie waż się nic mówić, po tym wszystkim! Jesteś nikim rozumiesz?!

Palec zacisnął się na spuście. Wiedziałem, że muszę to zrobić, że jedynym sposobem, by przestać cierpieć, jest skończyć z nim raz na zawsze. Byłem gotów, by zakończyć to, co rozpoczął, by raz na zawsze uwolnić się od bólu, który mi zadał.

Jednak zanim zdążyłem to zrobić, Capela i trzy osoby, których nie kojarzyłem błyskawicznie złapali mnie, odciągając mnie od Gregory'ego, a broń wypadła mi z ręki, gdy szarpałem się, próbując wyrwać się z ich uścisku. Ich siła była przytłaczająca, a moje próby uwolnienia się były bezskuteczne.

— Nienawidzę cię! — wrzeszczałem, próbując kopnąć Gregory'ego, który stał tam, patrząc na mnie z dziwnym spokojem. — Jesteś pierdolonym kłamcą! Żałuję, że nie zginąłeś wtedy, gdy miałem szansę cię zabić! 

Gregory nie odpowiedział. Po prostu stał tam, milcząc, co tylko potęgowało mój gniew. Czułem, jak traciłem kontrolę nad sobą, a jednocześnie pragnąłem zakończyć tę tragedię, zakończyć to cierpienie raz na zawsze.

— Odprowadźcie go — powiedział cicho Gregory, ledwo powstrzymując się od wypowiedzenia kolejnych słów, które mogłyby mnie jeszcze bardziej rozwścieczyć. Moje serce biło w szalonym tempie, a w głowie krążyły jedynie myśli o zemście. W tej chwili nie potrafiłem myśleć o niczym innym. Mój gniew przysłonił wszelką racjonalność.

Gregory Montanha był kolejnym na liście do zabicia.

Mon amour | MorwinOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz