Rozdział 2

1.2K 139 37
                                    


Thomas to prawdziwy cudotwórca. Zdołał znaleźć bezpośredni lot z Singapuru na JFK – coś, co w normalnych okolicznościach graniczy z cudem, zwłaszcza bez wcześniejszej rezerwacji. A jednak, nie tylko znalazł mi miejsce, ale w dodatku w pierwszej klasie. Chociaż w tym momencie nie miałoby to dla mnie znaczenia, czy leciałbym w ekonomicznej, czy wręcz przyklejony do kadłuba samolotu – byle szybciej być przy Keirze. Dla niej zgodziłbym się na wszystko. Ale Thomas, jak zawsze, załatwił to po swojemu – perfekcyjnie.

Mimo że najtrudniejsza część, czyli znalezienie lotu, była już za mną, teraz czekało mnie osiemnaście godzin w zawieszeniu. Osiemnaście godzin, które wydawały się wiecznością. Z jednej strony chciałem już tam być, jak najszybciej. Każda minuta w powietrzu wydawała się stratą czasu. Ale z drugiej strony, te osiemnaście godzin to moja ostatnia chwila oddechu, zanim będę musiał zmierzyć się z rzeczywistością. Czas, by przygotować się na to, co mnie czeka.

I szczerze, dzięki Bogu za tę pierwszą klasę. Choć na co dzień jestem towarzyski, ludzie mnie napędzają, czerpię energię z rozmów, kontaktu, z życia wśród tłumu, teraz chciałem tylko jednego: zamknąć się w swojej kabinie, odizolować się od wszystkich i wszystkiego. Chciałem ciszy. Spokoju, choć na chwilę. Chciałem być sam z myślami, choć tak naprawdę bałem się tego, co te myśli mi przyniosą. Na co dzień byłbym pierwszą osobą, która zaczęłaby rozmowę z sąsiadem, ale nie teraz. Teraz każdy kontakt wydawał się zbyt trudny, zbyt obciążający.

Stewardessa uśmiechała się uprzejmie, prowadząc mnie do mojej kabiny i pokazując jej wszystkie udogodnienia – łóżko, które mogło rozłożyć się do pełnej pozycji leżącej, telewizor wmontowany w ścianę, dostęp do prywatnego minibaru. Mówiła o możliwości zamówienia posiłku w każdej chwili, o poduszkach, które mogłyby zapewnić mi komfort podczas lotu, o kołdrze, której zapewne nie użyję. W innym dniu pewnie zrobiłoby to na mnie wrażenie. Może nawet uznałbym ten lot za coś wyjątkowego, jako ucieczkę od zgiełku i szansę na odrobinę luksusu. Ale dziś? Dziś to wszystko było mi obojętne.

Uprzejmie się uśmiechnąłem, podziękowałem i poprosiłem, by nie przeszkadzano mi, jeśli nie będzie to absolutnie konieczne. Wiedziałem, że nie skorzystam z żadnych tych udogodnień. Miałem inne myśli.

Gdy tylko drzwi zamknęły się za stewardessą, rzuciłem teczkę na podłogę obok fotela i opadłem na miękką skórę siedzenia. Przez chwilę patrzyłem przez okno na nocne światła lotniska, które migotały w oddali. Były takie spokojne, a ja czułem się jak w próżni – zawieszony między jednym światem a drugim, bez możliwości działania. Wszystko, co mogłem zrobić, to czekać. Czekać i myśleć.

Wziąłem telefon i napisałem krótką wiadomość do Thomasa: "Jestem już na pokładzie". Potem napisałem do Jacoba, informując go o godzinie przylotu i prosząc o zorganizowanie transportu. Każda wiadomość była mechaniczna, pozbawiona emocji, jakbym działał na autopilocie. Nie potrafiłem skupić się na niczym innym niż na tych osiemnastu godzinach, które mnie dzieliły od prawdy.

Gdy chciałem odłożyć telefon, moje spojrzenie zatrzymało się na zdjęciu Keiry, które miałem ustawione jako tapetę. Patrzyła na mnie z ekranu, piękna, uśmiechnięta, promieniejąca szczęściem, które tak dobrze znałem. To zdjęcie zrobiłem jej w jednym z naszych lepszych dni. Byliśmy na plaży, słońce zachodziło, a ona śmiała się, jakby nie miała żadnych trosk na świecie. Taką ją pamiętałem – radosną, pełną życia, szczęśliwą. Ale teraz to zdjęcie wydało mi się jak z innej epoki, jak z innego życia. Czy naprawdę była wtedy szczęśliwa?

Gdyby była, nie zrobiłaby tego. Nie podjęłaby tak desperackiego kroku. To myśl, która ciągle odbijała się echem w mojej głowie. Przejechałem palcem po ekranie, jakbym mógł dotknąć jej twarzy, jakbym mógł poczuć jej ciepło przez zimny wyświetlacz. Czułem, że tracę grunt pod nogami, a odpowiedzi, których tak bardzo potrzebowałem, były poza moim zasięgiem.

Rozmawialiśmy codziennie, bez wyjątku. Każdego wieczoru, niezależnie od tego, gdzie byłem, bez względu na różnicę czasu, zawsze dzwoniłem do niej na FaceTime. To była nasza rutyna. Wiedziała, że choćby nie wiem co, wieczorem będę dla niej. Nawet jeśli mnie fizycznie nie było, starałem się być obecny. To był nasz sposób na pokonywanie odległości. A jednak, mimo tych codziennych rozmów, mimo bliskości, jaką starałem się podtrzymywać, coś mi umknęło. Coś głębokiego, czego nie zauważyłem, czego nie wyczułem.

Kiedyś to zaniedbałem. Przestałem dzwonić, bo praca pochłonęła mnie bardziej, niż sądziłem. I to nie był dobry czas dla naszego małżeństwa. Pamiętam, jak wróciłem do domu po jednym z wielu wyjazdów – zbyt długim, zbyt pełnym milczenia. Keira była wycofana, inna. Pytania o to, co się stało, zbywała słowami, że wszystko jest w porządku. Ale czułem, że coś było nie tak. Od tamtej pory nie zaniedbałem już żadnego telefonu. Zawsze znajdowałem czas, choćby na kilka minut rozmowy, żeby wiedziała, że jestem.

Chociaż ja tego nie zauważałem, a moja żona nic nie mówiła, to coś między nami zmieniło się nieodwracalnie. Może chciałem wierzyć, że te codzienne rozmowy wystarczały, że były lekarstwem na naszą odległość. Ale teraz, patrząc wstecz, zaczynam rozumieć, że samo dzwonienie nie mogło naprawić tego, co już wtedy zaczynało się psuć.

Dlaczego nic mi nie powiedziała? Dlaczego niczego nie zauważyłem? Pytałem siebie raz za razem, jakbym szukał ukrytego znaczenia w przeszłości, próbując złożyć kawałki układanki, której brakowało kluczowych elementów. Byliśmy przecież tak blisko, czyż nie? Więc dlaczego byłem tak ślepy?

Kiedy w końcu udało mi się dodzwonić do szpitala, usłyszałem zdawkową, niemal mechanicznie podaną informację: „Jej stan jest stabilny, a jej życiu nie zagraża już żadne niebezpieczeństwo." Te słowa, choć powinny przynieść ulgę, wcale nie uspokoiły moich nerwów. Powtarzałem je sobie w głowie, jak mantrę, starając się znaleźć w nich ukojenie, ale wciąż czułem narastający niepokój.

Zapytałem o więcej szczegółów, ale usłyszałem, że wszelkie dodatkowe informacje będą mogli mi przekazać dopiero, gdy zjawię się na miejscu. Jakże uprzejmie. Wyobrażałem sobie, jak siedzą za biurkiem, w pełnym spokoju, zupełnie nieświadomi tego, co dzieje się we mnie. Dla nich to pewnie kolejny przypadek, kolejny raport do wypełnienia, ale dla mnie... dla mnie to całe życie. I wszystko, co w tej chwili mogłem zrobić, to czekać. 

**************************************************************

Zapraszam na mój profil na TT : @cara.d.wyler  :)

Tears of the soulOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz