208. SOMETIMES WORDS OF HATE

11 2 2
                                    

Potknęła się. Ale nie. Nie tak, by upadła. Coś trzymało nad nią pieczę, bo zaraz już podniosła się do góry i spojrzała przed siebie. Lawa... Płynna, plastyczna, ciepła. Nie mogła od niej wzroku oderwać. Miedziany ocean, bądź raczej morze, które jak za czasów biblijnych rozstąpiło się nagle, pod dyktaturą ujarzmiających je... hmm... palców? Zdziwiła się. Spojrzała niżej, nieświadomie przechylając w bok głowę. Pierwszy raz w życiu widziała coś tak cudacznego. Gdyby jej twarz tak wyglądała... gdyby inni tak wyglądali... Rozejrzała się za innymi. Nie wiedziała, że impulsywnie, z niemożliwą do ukrycia drwiną. Obok niej ktoś stał. Dosłownie obok, na wyciągnięcie ręki. Tyle, że był duży. Tak duży, że aby dostrzec jego ramię, zadarła wysoko brodę. Zmrużyła oczy, choć w promieniu kilkunastu metrów nie było źródła światła żadnego, a potem przytknęła bok dłoni do czoła, i zamrugała, niedowidząc, rzęsami. Gładka, błyszcząca powierzchnia. Czarna niczym smoła. Niemożliwie wręcz czarna. Tajemnicza zagadka, kusząca ją przepastną głębiną. Sięgnęła do niej ręką. Zastanawiała się, czy jeśli położy ją delikatnie, oprze raptem, to czy ta ręka zatonie, czy utrzyma się na powierzchni. Roześmiała się kpiąco, pojąwszy, że w smolistej głębinie jest płytko i bezpiecznie. Duży człowiek zdjął jednak jej rękę, ostrożnie co prawda i bez użycia siły, ale nawet tak subtelne odtrącenie wystarczyło, by ją zabolało. Duma, honor, poczucie odrzucenia. Obróciła się na pięcie, uznając dotychczasowych kompanów za nudnych i niespecjalnie zajmujących, a potem wbiła wzrok w niebo – znowu w nie – i jak przez mgłę słyszała krótką, zdawkową rozmowę, jaka toczyła się konspiracyjnym szeptem za jej plecami.

- Pijana jest w sztok, może pomóc ci ją odwieźć?

- Nie, dzięki. Wiem, gdzie mieszka. Nie ma problemu.

Ciekawe, o kim mówili... Ciekawe... Ale nie znowuż na tyle, by się tym interesować! Jej nogi były lekkie i paliły od stania w miejscu. Lepiej poszuka jakiejś atrakcji. Na pewno takową znajdzie. Właściwie to... to wszystko było fascynujące! Tylko nie wtedy, gdy trwała w bezruchu... Wyrwała zatem do przodu. Z początku wolno, niepewnym i badawczym krokiem, ale później już o wiele śmielej, z lekkim podrygiwaniem i swobodnymi ruchami. Bez skrępowania krzyknęła, gdy zdawało jej się, że coś szarpnęło ją za włosy. Obejrzała się. Niczego nie było. Szła więc dalej. Z rozpostartymi na boki ramionami, wysoko ku górze uniesioną głową. Gdy na niebie księżyc zaczął się obracać, zrozumiała, że i ona z nim wiruje; swawolnie, beztrosko, a przede wszystkim – coraz szybciej. Tak szybko, że gdy z przekonaniem o zaprzestaniu tego ruchu stanęła, on trwał nadal. Przynajmniej przed jej oczyma. Cały świat wciąż tańczył, a ona nie mogła go zatrzymać. Próbowała. Tak desperacko próbowała, że obróciła się nagle w proteście, w przeciwnym do szaleńczego pędu kierunku, a tam... Stał za nią. Stał tak blisko, że odwracając się, dotknęła jego ubrania. Cofnęła się parę kroków i księżyc spadł wraz z nią na ziemię. Zmierzyła go ciekawskim spojrzeniem, milcząc jeszcze chwilę, a potem zaśmiała się na głos, w konkluzji surowej swej spostrzegawczości oceny. Był przystojny. Niepokojąco przystojny. Nie wierzyła, że wcześniej mogło jej to umknąć. Ale teraz już widziała. I czuła. I na pewno nie zmarnuje tej okazji. Tym bardziej teraz! Chociaż może jej się tylko wydawało? Powiedział to, co usłyszała, czy usłyszała to, co chciałaby, by powiedział? Przechyliła w bok głowę i zmrużyła oczy. Prośbę niemą skierowała, by powtórzył. W odpowiedzi otrzymała gest serdeczny zamiast słów ulotnych. Wyciągniętą ofiarnie rękę, którą pochwyciła z największą lubością. Gdy mijali wzburzone morze płynnej lawy, odrzuciła do tyłu włosy i popatrzyła na nie wyniośle. Było tak marne, tak mało wyjątkowe, tak mdłe i zwyczajne! Nie to, co przepastna głębina nieprzeniknionego mroku, kierująca ją teraz do samochodu i otwierająca przed nią drzwi do nieznanego.

Trzasnęły. I wreszcie mógł odetchnąć z ulgą. Był zmęczony, by nie powiedzieć – wyczerpany. Marzył już tylko o prysznicu i kojącym śnie. Przelotem zajrzał do kuchni. Kieliszek, z jakiego piła przed chwilą blondynka, tylko do połowy był opróżniony. Ten Jima z kolei puściutki, ale tam przecież nie było alkoholu. Jimmy prowadził, Caroline była pasażerem. Wiedział, że pojadą teraz do niego, że ich relacja zacieśnia się w sposób już nieunikniony – i cieszył się z tego. Tyle, że nie teraz. Teraz był naprawdę zmęczony. Zgasił światło i pokonał kilkoma zwinnymi susami schody. Do sypialni wpadł jak burza i z podobną werwą rzucił się na swoje łóżko. Swoje łóżko... – zakpił w myślach. To nie było jego łóżko i nie był to jego dom. I choć tyle razy nocował już i pomieszkiwał u Patricii, to teraz czuł się tu nadzwyczaj obco. To przez nieobecność Poli. Przywykł. W dzień nie było ciężko. Problem pojawiał się w nocy, gdy nijak nie mógł miejsca sobie znaleźć. Będzie łatwiej, gdy do niej zadzwoni.

Thanking Blessed Mary - Tom IIOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz