210. SOMETIMES WORDS OF ADVICE (part 2)

21 3 2
                                    

Świadomość wracała powoli i dostarczała nadziei. Tak bardzo pragnęła, by ten koszmar się wreszcie skończył, że przywoływała trzeźwość myślenia z rozpaczliwą wręcz tęsknotą. Chciała wypłynąć wreszcie na powierzchnię. Miała wrażenie, że utonęła, a ciemność, która ją otacza; nieprzenikniona i niebezpieczna, zniewala ją, gnębi i prześladuje. Musiała wyrwać się z jej szponów, uciec jak najprędzej. Wypłynąć i... otworzyć już oczy. Otworzyć oczy... – powtórzyła w myślach z zacięciem, a potem zrobiła to... I zamarła. – A więc nie był to tylko sen – uprzytomniła sobie. Leżała w nie swoim pokoju. Nie był to też żaden, który znała. I tylko to łóżko przypominało jej o tragedii, do jakiej – miała nadzieję – nie doszło naprawdę. Wolałaby się jednak nigdy nie obudzić. Wolałaby się nie obudzić, bo rzeczywistość, jaka ją otaczała, okazała się gorsza niż koszmar, którym – chciała wierzyć – że to wszystko było. 

Leżała częściowo na brzuchu, z przerzuconym przez biodra skrawkiem pościeli i nago. W głowie dudniło jej echo własnego serca, a skóra; lepka i zimna, napawała ją odrazą. Ledwo uniosła głowę, zrozumiała, że przeszywający ból, jaki to przyniosło, przyszpili ją zaraz z powrotem do poduszki. I dopiero, gdy tak się stało, gdy opadła na nią bezwładnie, zdecydowała się rozejrzeć zuchwalej. Przy łóżku stała komoda, a na niej jakieś małe, trudne w identyfikacji przedmioty. Był tam też zegar elektroniczny, który wyświetlał dwadzieścia po piątej. A więc było już rano. I jak w każdy zimowy poranek na dworze było jeszcze ciemno jak w nocy. Widziała granatowe niebo za oknem i księżyc, którego blask wdzierał się teraz do środka i oświetlał podłogę. Podłoga... Ta była błyszcząca i bez najmniejszego paprocha. Na błysk wypolerowana, obrzydliwie wręcz czysta. Pamiętała tą podłogę, to łóżko i materac. Ale nie wierzyła... Nie mogłaby w nic podobnego... Nie mogłaby, ale... Podźwignęła się na łokciu i ostatkiem siły obejrzała za siebie. 

Był tam. Był tam taki, jakiego nie mogła z pamięci wyrzucić. Nie spał. Wpatrywał się w nią. Z przebiegłym uśmieszkiem na ustach i zmrużonymi, patrzącymi na nią z góry oczyma. Gdy tylko uświadomiła sobie, że to wszystko już widziała, zebrało jej się na wymioty. Obróciła się raptownie w przeciwną do niego stronę, doczołgała do krawędzi łóżka i wychyliła znad niej głowę. Zawisła nad podłogą. Znowu nad tą obrzydliwie czystą podłogą. Wszystkie obrazy, jakie do tej pory panoszyły się bladym refleksem w jej pamięci, okazały się być prawdziwe i niezakłamane. Stało się. To się naprawdę stało. Bójka jakichś gości w barze, plama na jej bluzce po tym, gdy popchnęli ją tak mocno, że oblała się winem, a potem zrobiła to! Wsiadła do jego samochodu, przyjechała z nim tutaj, rozebrała się przed nim, ot tak – bez mrugnięcia okiem, i zaciągnęła go do łóżka. Ona to zrobiła! To wszystko jej wina. Jej wina! Ale jak? Nie była przecież tak pijana! Nie była. Zna siebie. Zna swoje możliwości. Wie, kiedy skończyć pić. Wie to! Nie wypiła aż tyle! Nigdy by tego nie zrobiła! Nigdy! Co ona zrobiła?! 

Paddy... Paddy! On przecież... Nie! Miała ochotę umrzeć... Ale najpierw się stamtąd wydostać. Przede wszystkim się stamtąd wydostać! Trzęsła się. Tak bardzo się trzęsła, że oddechu nie mogła złapać. Na łóżku usiadła tak gwałtownie, że aż jej się w głowie zakręciło. Złapała się za nią, zacisnęła oczy. Tak bardzo chciała zobaczyć co innego, gdy ponownie je otworzy.

- Też to miałem... – powiedział tym swoim ochrypłym głosem. – Mam tabletki przeciwbólowe. Chcesz?

Pokiwała głową, odmawiając. Nie chciała tabletek. Nic od niego nie chciała. Może tylko tego, żeby zniknął.

- Masz. Pomogą ci.

Gdy poczuła, jak podając coś szeleszczącego, dotknął jej ramienia, wzdrygnęła się impulsywnie, a potem podciągnęła aż do wezgłowia i oparłszy się o nie plecami, objęła rękoma nogi.

Thanking Blessed Mary - Tom IIOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz