211. IN THE END YOU DON'T CARE

15 3 0
                                    

Wiedziała, że musiało stać się coś naprawdę złego. Inaczej nie dzwoniłaby do niej, nie plotła tak niesamowitych bzdur, nie szlochała tak dramatycznie i nie kazała do siebie przyjeżdżać. Musiała zostawić Jima. Nie miała innego wyjścia. I choć z początku martwiła się o swój powrót do niego i o to, jak będą wyglądać ich dalsze stosunki, to teraz już przestała. Wylądowała właśnie na irlandzkim lotnisku. Było już po czternastej. Nie spodziewała się, że przyjdzie jej tak długo czekać na byle jakie miejsce w samolocie, ale nie miała też większego wyboru. Wzięła swój bagaż i wybiegła z terminalu w poszukiwaniu taksówki, a gdy złapała wreszcie pierwszą, wpakowała się do niej w pośpiechu i podała znajomy, wielokrotnie odwiedzany adres. Drogi zasypane, większość nieprzejezdnych. Ponaglała kierowcę, irytując się przy każdym czerwonym świetle i każdym objeździe, jaki napotkali na swej trasie, ale wreszcie, po dłużącym się nieubłaganie czasie, dojechali na miejsce. Kazała mu zatrzymać się przed bramą wjazdową, opłaciła kurs, a wysiadłszy z samochodu szybciej niż on to zrobił, sama wyciągnęła z bagażnika walizkę. 

Była zdziwiona, widząc w niedalekiej odległości dwie dziewczyny. Patrzyły na nią spode łba, chichotały i szeptały między sobą. Gdyby tylko nie było tak zimno, pokazałaby im, w jak wielkim poważaniu ma to, co teraz o niej myślą. Ale nie one były teraz najważniejsze, i nie Jimmy nawet. Teraz liczyła się Pola, której rozhisteryzowany głos ciągle jeszcze rozbrzmiewał ponurym echem w jej głowie. Rzuciła się w stronę bramy, a w całym tym zamieszaniu zignorowała nawoływania stróża, który wyszedł aż ze swojej budy, by ją zatrzymać i sprawdzić. Dopiero pod drzwiami wejściowymi zorientowała się, że ktoś do niej krzyczy. Obróciła się za siebie, a widząc kuśtykającego w jej stronę, podstarzałego mężczyznę, mlasnęła z niezadowoleniem i odkrzyknęła, że jest przecież przyjaciółką Paddy'ego i lepiej dla jego kariery, by się nie wcinał. Henry zatrzymał się, przyglądając jej się podejrzliwie, a gdy machnęła mu na odczepne ręką i odwróciła się do niego tyłem, usłyszała, że odchodzi. Ochroniarz... – prychnęła lekceważąco pod nosem. – Wystarczy jedna naprawdę ładna dziewczyna, by na wszystko przystał. A potem załomotała gorączkowo do drzwi i denerwując się, że dłuższą już chwilę nikt nie otwiera, nacisnęła na klamkę. 

Ku jej zdziwieniu, były otwarte. Popchnęła je mocniej i weszła niepewnie do środka. Naprzeciwko schody i jadalnia, po lewej kuchnia, w której na pierwszy rzut oka nie było nikogo, i salon po przeciwnej stronie. Postawiła walizkę pod wiszącymi przy drzwiach kurtkami i ruszyła w jego stronę. W progu oniemiała, a gdy uprzytomniła sobie, że wzrok jej nie myli, wyrwała żwawym krokiem do przodu i stanęła przy sofie. Nie chciało jej się schylać, więc podniosła tylko nogę. Trąciła go noskiem swojego wysokiego za kolano kozaka, a gdy to nie podziałało, pochyliła się nieznacznie i wykrzyczała jego imię tuż nad uchem. Podniósł się gwałtownie; przerażony i wyrwany z głębokiego snu. Zadarł wysoko głowę, wbijając w nią przelęknione i zaskoczone zarazem oczy. Uśmiechnęła się wyniośle i uniosła brwi w oczekiwaniu na jakieś wyjaśnienia. On jednak milczał uparcie, a zaraz potem, gdy i jego towarzyszka się obudziła, podniósł się z sofy i przetarł zaspane oczy.

- Jaja sobie robisz? – zapytała, gdy chciał ją chyba wyminąć.
- Nie... – Zmarszczył czoło, wgapiając się w nią bezmyślnie. – Czemu miałbym?
- A co tu robisz? – Caroline obejrzała się teraz w bok, na dziewczynę, którą pamiętała z pubu w Doolin, a która była tam najprawdopodobniej kelnerką.
- Paddy nas tu przysłał. Czekamy na Polę – odpowiedział zachrypłym nieco głosem, po czym również zerknął na Sylwię i jak gdyby nigdy nic, zapytał, czy się czegoś napije.

Caroline zastygła na moment w bezruchu. Skoro Paddy przysłał tu Jonathana, wiedział też, że coś się stało.

- A co ci dokładnie mówił? – zapytała, bez zgryźliwości tym razem.

Thanking Blessed Mary - Tom IIOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz