Alameda Street

167 10 0
                                    


Shannon złapał moją twarz w dłonie i złożył na moich ustach pocałunek, którego nie zapomnę do końca życia i będę opowiadać o nim moim wnukom. Serio. Był on wolny i delikatny niczym dotyk motyla, muśnięcie piórka. Nasze usta ledwo się ze sobą stykały, a mimo to pocałunek był jak woda na pustyni. Był czymś niewiarygodnym i wyczekiwanym. Delektowałam się miękkością jego pełnych ust, przeczesując przy tym jego włosy. Czułam, że całe moje ciało płonęło, a przez lekki wiatr na wzgórzu pokryło się gęsią skórką. Był to chyba najbardziej niewinny pocałunek, a mimo to lepszy od jakiegokolwiek wcześniejszego orgazmu. Chciałam więcej, pragnęłam go tu i teraz. Byłam niczym pijana, pijana uczuciem do niego. Nie potrafiłam tego nazwać, ale Shannon Leto nie był dla mnie obojętny i tego właśnie się obawiałam. Z nieba wyrwał mnie dzwonek telefonu Shannona, który odsunął się ode mną i klnąc pod nosem wyciągnął z kieszeni iPhona.

„No co jest?" zapytał jakby lekko wkurzony. Nie słyszałam rozmówcy po drugiej stronie i ciężko było mi się domyśleć o co może chodzić, gdy Shan rzucił do słuchawki „Co? Już? Kurwa stary...No okay. Dzięki ci jeszcze raz. Wiszę ci jakaś porządną whiskey. Dobra, do zobaczenia" i zeskoczył na ziemię.

- Coś się stało? – zapytałam zdezorientowana.

- Taaak ! Tom przerwał nam w najgorszym momencie. – powiedział chowając telefon do kieszeni – Musimy się zbierać. Dzwonił, że jakaś grupa turystów czy chuj wie czego idzie i byłby niezły przypał, gdyby nas ktoś tu zobaczył. Skaczesz?

- Phhiii – wyśmiałam go – chyba sobie żartujesz, tu jest wysoko. Połamię się. –dobra tego nie przeanalizowałam wchodząc tutaj. Nie miałam zielonego pojęcia jak zejść z tej pieruńskiej litery, jednak spróbowałam. Po śmiechu Shannona domyśliłam się jak komicznie musiało to wyglądać.

- Łatwiej by ci było , gdybyś najpierw nogi na dół spuściła – usłyszałam jak mi doradzał próbując przy tym się nie śmiać. Boże to było tak pokraczne. A ten na dole tylko stał i się patrzył. Zrzuciłam najpierw plecak. Następnie ukucnęłam i dosłownie napinając każdy mięsień mojego ciała pozwoliłam mojej prawej nodze zawisnąć. Okay, Chloe, dzielna dziewczyna, jest dobrze. Moja druga noga już prawie wisiała, gdy nagle moja dłoń, cała spocona z wrażeń i dodatkowo nerwów poślizgnęła się. Już widziałam siebie leżącą na OIOM'ie z połamanymi kończynami w masce tlenowej. Jezuuu znowu szpital?! W moim umyśle „spadanie" trwało całą wieczność i jeszcze dłużej, w rzeczywistości natomiast, nie wiem czy w ogóle można to nazwać „spadaniem", gdyż sekundę po moim faux pas zostałam złapana w silne objęcia Shannona. To dopiero było niezręczne. Złapał mnie za nogi tak, że mój tyłek był gdzieś na wysokości jego twarzy. Ehh zapadam się pod ziemię. Perkusista bezpiecznie odstawił mnie na ziemię i podał z ziemi plecak.

- Żyjesz? – zapytał ze śmiechem.

- To wcale nie jest śmieszne...- głośno wypuściłam powietrze – Dziękuję.

- Tak, tak ależ oczywiście – uśmiechnął się i dodał - Dobra, teraz biegiem, bo będziemy mieć przejebane – ruszyliśmy pędem. Nie mogliśmy wyjść tą samą furtką, którą weszliśmy, bo owi turyści by nas zobaczyli. Zbiegaliśmy więc drogą, którą wybrał Shan i była to chyba najgorsza droga z możliwych. Zarośnięta krzakami, niepewny grunt pod nogami i to na tyle, że parę razy zaliczyłabym poważną glebę. Zbieganie z tego wzgórza było jeszcze bardziej męczące niż wchodzenie, ale nie mieliśmy innego wyjścia. Dobiegliśmy do furtki, którą pewnie otworzył nam Tom i po niedługim czasie znaleźliśmy się przy samochodzie.

- Powiedz, że masz wodę w samochodzie – zapytałam z nadzieją w głosie.

- W bagażniku.

Charmante chickOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz