Kochani, zaktualizowałam ten rozdział, dodając jeden dość ważny dla kolejnej części wątek, którego nie rozwinęłam wcześniej w wystarczającym stopniu. Taka mała korekta przed korektą generalną, która nastąpi niewiadomokiedy :)
Dni biegły mi nieprzyjemnie wolno. Świadomość powrotu do Święciwód na przemian wierciła mi w brzuchu dziurę, wciskała w nią motyle, zaszywała, by się nie wydostały i, gdy już udało mi się zapomnieć o celu podróży i zająć jakimś przygodnym wilkołakiem, strzygą czy inną paskudą, na powrót zaczynała odwierty.
Mistrz pożegnał mnie na linii pospiesznie stawianych umocnień odcinających magiczne połączenie północy z południem, z patosem oznajmił „los tysięcy istnień leży w twoich rękach", wcisnął mi list z wytycznymi i ulotnił się, jak gdyby go jaki czort gonił.
Z emfazą posłałam za nim parę soczystych wiązanek. Coraz bardziej nienawidziłam Kręgu. Dranie, bojąc się samemu załatwić sprawę, wysłały mnie w roli kozła ofiarnego, korzystając z faktu, że mają na mnie tego haka w postaci ostatniej akcji i towarzyszącej jej pieczęci kontrolującej. A by ich wiły porwały!
Jak na ironię, z osławionych Północnych Rubieży na ogół pochodzili zarazem najsilniejsi magowie, których moc bywała nieokiełznana pod każdym względem, jak i najbardziej uprzedzeni do czarów wieśniacy. Z wyjątkiem jednego sporego miasta, kilku mniejszych miasteczek i kilkunastu wiosek, gdzie byś się nie pojawił, starczy, że zostaniesz rozpoznany jako czarodziej, a pogoń z widłami, pochodniami i egzorcyzmami masz niemal jak w banku.
Co więcej, członków Kręgu traktowano znacznie gorzej, niż czarnoksiężników, co osobiście uznawałam za paradoks. W końcu to my byliśmy „tymi dobrymi", więc czym zyskaliśmy sobie aż taką zawiść?
No, inna sprawa, że przedstawiciele Wieży, czyli czarni magowie, mieszkali właśnie tutaj i może na ogół nie wyściubiali z zatęchłych twierdz swoich długich, haczykowatych nosów, ale mogłam się założyć, że działali prężnie, by chociaż Północ przekabacić na swoją stronę.
Tak czy inaczej, im bardziej zapuszczałam się w dzikie, coraz chłodniejsze ostępy, tym większą niechęć wyczuwałam. Chłopskie rozumy bezbłędnie rozpoznawały w młodej, podróżującej samotnie dziewczynie czarodziejkę, czy to po przytroczonym do pasa mieczu, czy po zdobiących mnie ozdobnych amuletach, czy też po zbyt zuchwałym, jak na dziewoję, spojrzeniu. Oczywiście ludzie nie byli głupi. Jeśli dręczył ich jakiś potwór albo stary miejscowy bajarz cierpiał na „łamanie w kościach", przyjmowano mnie może nie tyle z otwartymi ramionami co ozięble, ale mogłam przynajmniej liczyć na miskę letniego barszczu czy prowiant na drogę. W wioskach, w których nic nikomu nie dolegało na tyle, by zamiast czarownika z najbliższej wieży prosić przejezdną wiedźmę, spotykałam się z „nieco" wrogim powitaniem.
Owszem, wychodzono mi naprzeciw, ale nie z chlebem i solą, a naostrzonymi kijami i widłami, a w ekstremalnych przypadkach również z płonącymi żagwiami (po czym wskazywano niewiadomo kiedy usypany na najbliższym wzgórzu stos). Dopiero okazanie mieszkańcom pieczęci Kręgu i serii zapewnień, że stolica doskonale wie, że tu jestem, zmuszało ich do udzielenia mi noclegu. Nawet na Północy respektowano decyzje Rady, tym bardziej, że wiedziano, iż tylko ona mogła pomóc w razie zbyt nadpobudliwego czarnoksiężnika.
CZYTASZ
Czarnoksiężnik Północnych Rubieży
Fantasy- Co z ciebie za czarny charakter, co? Źli goście powinni kryć się ze swoimi zamiarami, a wielką gadkę i dokładny opis swoich planów strzelać dopiero na końcu, tuż przed tym, jak ci dobrzy ich skasują. A ty co? Od razu mówisz co knujesz, psujesz cał...