Part 11

172 12 2
                                    

Tak jak myślałem, moi rodzice nie zjawili się kiedy w końcu stanęliśmy przed szkołą. Jakie to było, kurwa, do przewidzenia. Wysiadłem z autokaru, zabrałem swoją torbę i rozejrzałem się po szkolnym parkingu, który o tej porze pogrążony był w całkowitym mroku. Spojrzałem na wyświetlacz swojego telefonu. Druga w nocy. Mógłbym skoczyć do jakiegoś baru i się upić, ale to nie ma sensu. Westchnąłem cicho. 

 - Co, rodzice znowu zapomnieli o dziecku? – Lawson stanęła za moimi plecami, a ja aż się wzdrygnąłem słysząc jej głos. Przypominał rzężenie jakiegoś starego samochodu. Odwróciłem się powoli i uśmiechnąłem słabo. 

 - Niechże pani da spokój. – zaśmiałem się przeczesując grzywkę. Położyła ręce na biodrach i spojrzała na mnie poważnie. 

 - Słuchaj, mogę cię puścić samego do domu, jeśli zaopiekujesz się Rudą i odprowadzisz ją bezpiecznie pod same drzwi. – powiedziała wskazując na postać stojącą samotnie pod ogromnym świerkiem. Popatrzyłem w tamtą stronę. Tak, to Zoey. Rozejrzała się niepewnie, sięgnęła po torbę i już była gotowa zwiewać jak najszybciej, ale spostrzegła, że ja razem z Lawson obserwujemy ją uważnie. Wsunęła za ucho niesforny kosmyk rudych włosów i pomachała nam. Nauczycielka (która w sumie na zasługuje na ten tytuł) odmachała jej i podeszła do niej. Stałem kilka metrów dalej obserwując jak kobieta rozmawia z dziewczyną. Twarz Zo wykrzywiło zdziwienie, a potem szeroki uśmiech. Czy uśmiechnęła się dlatego, że ja miałem ją odprowadzić? A może Lawson znowu rzuciła jakimś słabym żartem, a Zo uśmiechnęła się z grzeczności? Nie zastanawiając się długo podszedłem do nich. 

 - Możemy już iść? – zapytałem podstarzałą kobietę. Kiwnęła głową i odeszła w stronę dzieciaków, po których jeszcze nie przyjechali rodzice. Od szkoły do domu Zoey było chyba z dwanaście przecznic. Do mojego domu było pięć. Pierwsze trzy przecznice przeszliśmy w milczeniu zerkając raz po raz na siebie. Albo tylko ja zerkałem na nią. Nie wiem, wydawało mi się, że co jakiś czas odwraca głowę w moją stronę. 

 - Dlaczego twoi rodzice nie przyjechali? – zapytała gdy mijaliśmy piątą ulicę. Spojrzałem na nią zdezorientowany. 

 - Dlaczego akurat ten temat? – uniosłem brew. Przewróciła oczami trzepocząc przy tym rzęsami.

 – Nie odpowiada się pytaniem na pytanie, Milo. – uśmiechnęła się jakby uważała tą wymianę zdań za wygraną. Zaśmiałem się cicho. 

 - Bo zapomnieli. Zawsze zapominają, a ja już się przyzwyczaiłem do wracania samemu po nocy. – odpowiedziałem wpatrując się w gwiaździste niebo nad nami. Zobaczyłem parę ciemnych chmur, ale cholera, środek czerwca, nie zacznie padać. Co nie? – Jeśli zacznie padać to zwariuję, przysięgam. 

 – Nie lubisz deszczu? – popatrzyła na mnie jakby smutno. Dostrzegłem, że zagryza policzek od środka. 

 – Jakoś nie specjalnie za sobą przepadamy. A ty?

 - Uwielbiam deszcz. Zawsze marzyłam, żeby w deszczu... - zawahała się i spuściła wzrok na chodnik. – Zresztą, nieważne. Kogo obchodzą moje marzenia? 

 - Mnie. – wzruszyłem ramionami. – Powiedz, nie wstydź się. 

 - Ale nie będziesz się śmiał, jasne? – kiwnąłem głową. – No więc... zawsze marzyłam, że zrobić coś szalonego z kimś wyjątkowym w deszczu. Na przykład... nie wiem, uciec z domu w jakieś super miejsce. Tylko nasze. 

 I w tym momencie poczułem na swoim policzku pierwsze krople czerwcowego deszczu. Były ciepłe i ogromne, za duże jak na zwykły deszczyk. Zoey spojrzała w niebo, a krople zaczęły uderzać bezwładnie o jej czoło, policzki, usta, zaciśnięte powieki. Popatrzyłem na nią zafascynowany. Zrzuciła torbę na ziemię i rozłożyła ręce na boki. Całą sobą chłonęła deszcz. Uśmiechnąłem się i zabrałem jej torbę na ramię. Moja i tak nie była ciężka. 

Ja się nie zakochuję.Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz