Dwa miesiące później.
POV. Milo
- Zoey chodźmy już. - szepnąłem do jej ucha ocierając nosem o jej szyję. Zaciągnąłem się jej słodkimi, waniliowymi perfumami. Dźgnęła mnie łokciem w żebra dając mi tym samym znak, żebym przestał szeptać jej do ucha. Uwielbiałem ją rozpraszać. Pokój, po którym łaziliśmy od dwóch godzin był pogrążony w półmroku, śmierdziało w nim kotami, a tapeta w paski odklejała się od ścian.
- Gdzie my w ogóle, do kurwy nędzy, jesteśmy? - szeptałem jej do ucha wkurzony, że dałem się wrobić w to gówno. "Chodźmy na imprezę do moich przyjaciół", mówiła. "Będzie fajnie", mówiła. A jak na razie moja lista fajnych rzeczy na tej "imprezie" ograniczała się do jednego punktu: Zoey.
- Przestaniesz marudzić? Jesteśmy tu dopiero od dwóch godzin i nawet nie zdążyłam spotkać się z Shanon i Rolandem! - oburzona odrzuciła włosy na plecy tym samym uderzając mnie nimi w twarz. Przynajmniej fajnie pachniały.
- Ten dziwny koleś też tu jest? Zo, przecież wiesz, że go nie lubię!
- Nie lubisz ich obojgu Milo...
- Ale on się na ciebie dziwnie patrzy zza tych grubych gogli! - wyrzuciłem ręce w górę przewracając oczami. Czemu zawsze muszę jej to tłumaczyć, że facet wygląda podejrzanie!
- Daj spokój! To mój kolega! Poza tym - zamruczała ciągnąc mnie za sobą przez tłum dziwnie ubranych ludzi. - ja mam ciebie.
- W sumie można powiedzieć, że znasz mnie od niecałych trzech miesięcy. Zawsze mogę ci się znudzić. - złapałem ją w talii widząc jak pełno dziwolągów na około ociera się o siebie ciałami i sapie zagłuszając muzykę. Cały czas wydaje mi się, że jestem jedynym trzeźwym w tym domu. Nie, to nie jestem dom. W tej ruderze.
- Zoey! - usłyszałem piskliwy głos dobiegający z zatłoczonej, śmierdzącej starą chińszczyzną kuchni. Moja dziewczyna ruszyła w jej kierunku ciągnąc mnie za sobą. Kiedy dotarliśmy do celu niska, przysadzista blondynka ubrana w hipisowskie ciuszki imieniem Shanon rzuciła się Zoey na szyję. Zaraz za przesadnie kolorową Shanon z pomieszczenia wyszedł ubrany całkowicie na czarno Roland. Nie dosyć, że miał głupie imię to jeszcze musiał nosić grube, babcine okulary. Skrzywiłem się na jego widok, a on mi zasalutował. Czy ja wyglądam jak jakiś pieprzony oficer?!
- Cześć kochani! Jak wam się podoba impreza? - blondynka jak zwykle za dużo gestykulowała.
- Wy ją organizowaliście? - zapytałem unosząc brwi z niedowierzaniem.
- Jest świetna! - wcięła mi się Zo ponownie wbijając mi łokieć w żebra. Dziewczyna najwyraźniej chce przedziurawić mi jakiś narząd wewnętrzny. - Macie może coś do picia?
- Radziłbym nie. - szepnąłem delikatnie szarpiąc jej łokieć. Przewróciła oczami.
- Skarbie proszę cię. Naprawdę już zaczynasz mnie denerwować. - powiedziała patrząc w moje oczy. Westchnąłem ciężko i puściłem jej rękę. Ruszyliśmy w stronę blatu zastawionego ogromną ilością Coca - Coli. Dziewczyna wzięła dwie puszki, dla mnie i dla siebie. Szarpnąłem od niechcenia za zawleczkę i nie usłyszałem charakterystycznego syku bąbelków (mam nadzieję, że wiecie o co mi chodzi). Uniosłem puszkę do nosa i powąchałem zawartość. Pachniało jak normalna cola, zajrzałem - wygląda tak samo. Pociągnąłem łyk i... wyplułem z powrotem do puszki na oczach Zo i jej dziwnych przyjaciół. Dziewczyna popatrzyła na mnie, zmarszczyła brwi i zaciekawiona upiła trochę. Jej twarz przybrała barwę purpury, ale dzielnie głośno połknęła dziwną colopodobną ciecz.
- Co to jest?! - zapytałem zdegustowany odkręcając kran i nabierając do ust czystej kranówy.
- To? Kompot ze śliwek! - zachichotała Shanon. Super. Ani ja, ani Zoey nie lubimy śliwek.
- Jakim cudem znalazł się w puszkach od coli?!
- Zapłaciliśmy majątek, żeby je zdobyć. - westchnął teatralnie Ronald. - Smakuje wam?
- Jest... - zaczęła Zo zerkając jak szoruję sobie język ręcznikiem papierowym. - interesujący. Naprawdę pyszny. Wiecie może która jest godzina?
- Hmmm... - Shanon wsadziła rękę pod koszulkę i wyciągnęła z dekoltu telefon. Co jest, do cholery!? - Dwudziesta trzecia. Coś nie tak?
- Chyba będziemy musieli się zbierać! Jesteśmy z Milo umówieni na szczepienie! - zachichotała Zo ciągnąc mnie za łokieć w stronę wyjścia.
- Szczepienie? - zdziwił się Roland. No właśnie, szczepienie? Czy ona już do reszty zwariowała? Kto, do cholery, umawia się na szczepienie o dwudziestej trzeciej?!
- Tak! Żółwia Milo! Strasznie ostatnio kicha i chyba ma grzybicę. Rozumiecie, musimy się nim zająć! Wybaczcie, zobaczymy się na uczelni! - dziewczyna pomachała im szybko i wybiegliśmy z "domu" ile sił w nogach. Mój rudzielec od razu pobiegł w krzaki, a ja zaraz za nią nie wiedząc o co jej chodzi. Odchyliła włosy i dała nura głową w bukszpan. Zwymiotowała po śliwkowym kompocie.
- Ostrzegałem. - przytrzymałem rude kosmyki głaszcząc ją delikatnie po plecach.
- Dupek. - wysapała wyłaniając głowę z zieleniny.- Ja? Dlaczego?
- Musisz mówić to akurat kiedy rzygam w jakieś krzaki? Naprawdę?
- Może w końcu się nauczysz. - zaśmiałem się całując ją w czoło. - Jedziemy do domu?
- Nie. - przytuliła się do mnie wciskając ręce w kieszenie mojej kurtki. Otuliłem ją szczelnie ramionami czując jak się trzęsie.
- A gdzie? I w ogóle to miałaś się ubrać cieplej. Prosiłem.
- Najpierw do jakiegoś marketu po wodę, bo chce mi się pić. A potem...- uniosła głowę i popatrzyła na mnie z uśmiechem. - na Tower Bridge.
- Dlaczego chciałaś tu przyjechać? - zapytałem, kiedy siedzieliśmy przytuleni pod kocem z czterema czekoladami i dwiema paczkami żelek.
- Nie wiem. Mówiłeś, że to miejsce jest dla nas ważne, że tu pierwszy raz mnie pocałowałeś i w ogóle. - uniosła głowę, żeby spojrzeć w niebo. - Dzisiaj niebo jest czyste, a stąd ładnie widać gwiazdy. Czemu więc nie mielibyśmy spędzić tej nocy tutaj?
- Może dlatego, że tu nie wolno przebywać? - zaśmiałem się, a ona dźgnęła mnie łokciem w brzuch. Chyba naprawdę chce, żebym stracił śledzionę albo inną trzustkę.
- Nie ma w tobie ani krzty romantyzmu. - żachnęła się. Kolejny raz wybuchłem śmiechem. - No co?
- W tobie też nie było, tylko teraz naczytałaś się "Wichrowych wzgórz" i świrujesz wariatko. - zaśmiałem się i pocałowałem ją. Długo i czule. I tak siedzieliśmy sobie do szóstej nad ranem. I tym razem nie przyłapał nas wąsaty strażnik. Byliśmy tylko we dwoje. Tylko ja i ona. Tak jak lubię.
***
Kto jeszcze szczepi swoje żółwie?^^
Zuzanka xoxo
CZYTASZ
Ja się nie zakochuję.
RomansPrzechadzałem się wolno po splamionym, zakurzonym dywanie. Wokół mnie rozlegały się głośne, rozbawione krzyki i okropna muzyka, której sam nigdy nie puściłbym na żadnej imprezie. Zaczesałem włosy do tyłu bladą dłonią i rozejrzałem się po ciemnym pok...