Szpital

807 65 2
                                    

Alan

Dzwo­ni­łem do dziew­czyny i jej ojca. Wszy­scy ją szu­kają. Sta­ram się do niej dodzwo­nić, ale nie wycho­dzi. W końcu wpa­dłem na pomysł, żeby wyśle­dzić ją nume­rem tele­fonu. Nie ma jej już sie­dem dni. Posze­dłem do łazienki. Przed lustrem zoba­czy­łem ducha mojego brata.

- Ksa­wery? - zapy­tałem niepew­nie.

- Wiem gdzie ona jest.

- Jak to?

- Ubie­raj się, szybko bo nie jest z nią dobrze.

Wpa­dłem do swo­jego pokoju i zabra­łem potrzebne rze­czy. Oczy­wi­ście najpotrzeb­niejsza będzie lelita. Mój brat stał już przy samo­cho­dzie. Zadzwo­ni­łem jesz­cze do jej ojca z wie­ścią gdzie jest, aby wysłał jakąś pomoc bo wydaję mi się, że jest w to wmie­szana więk­szość tam­tego świata. Wsia­dłem do samo­chodu i jecha­łem nie zwa­ża­jąc na nic, ani nikogo. Teraz naj­waż­niej­sza była Afro­dyta.

Afro­dyta

- Debile! Jak mogli­ście nie zabrać jej tele­fonu? - krzyk­nął chyba ich szef. Duch wyglą­dał na sześć­dzie­się­cio­latka. Siwe włosy i roz­ma­zana postać patrzyła raz na mnie raz na swo­ich słu­żą­cych.

- Nie wiem, nie miała go.

- Nie miała?! Idioci, a skąd by się tu wziął? - powie­dział, a jeden z jego słu­gu­sów chciał się ode­zwać, ale mu prze­rwano. - Wyjdź­cie.

Leżę w tej samej piw­nicy co ze snu. To ten sam męż­czy­zna. Moja zakrwa­wiona twarz była mokra od wyle­wa­ją­cych się z niej łez.

- Ty szmato! - Wal­nął mi w mocno zaczer­wie­niony poli­czek. Byłam już przy­go­to­wana na kolejny cios. Jed­nak nie nad­szedł. Przez cały czas spę­dzony tutaj byłam bita. Już nawet nie odczu­wam bólu, który mi zadają.

Otwo­rzy­łam lekko oczy. Zmora wrzesz­czała z cier­pie­nia. Widocz­nie ktoś musiał ją wysłać do wiecz­no­ści. Jej zwłoki się paliły. Poczu­łam, że uno­szę się do góry. Zapach per­fum. Tych zna­jo­mych, kocha­nych za któ­rymi tak tęsk­ni­łam, albo bar­dziej za ich wła­ści­cie­lem.

- Alan...- wyszep­ta­łam i przy­tu­liłam się do torsu chło­paka.

Alan

Wpa­dłem do środka piw­nicy. Ciem­ność kłuła mnie w oczy. Jed­nak w świe­tle księ­życa, które wpa­dało przez księ­życ zoba­czy­łem ją. Całą zapła­kaną i zakrwa­wioną. Nad nią stał jakiś duch, przy­go­to­wu­jąc się do zada­nia kolej­nego ude­rze­nia. Jed­nak podsze­dłem i zła­pa­łem go za rękę, którą już kie­ro­wał w stronę Afro­dyty. Patrzy­łem przez nie­na­wiść i chęć zabi­cia. Do piw­nicy wszedł jakiś facet.

- Zostaw go. - powie­dział. - Zaj­mij się nią.

Posze­dłem do niej i wzią­łem ją na ręce. Mam chęć roz­szar­pać ich wszyst­kich, ale nie da się tego zro­bić komuś bez ciała.

- Alan. - Moich uszów dobiegł cichutki szept ciem­no­wło­sej. Przy­tu­liła się do mojego torsu.

- Już nic Ci się nie sta­nie. Obie­cuje. - Poca­ło­wa­łem ją w czoło.

Wysze­dłem z nią do samo­chodu. Poje­cha­łem szybko do szpi­tala. Wzią­łem ją znowu na ręce i wpa­dłem do środka.

- Halo? Gdzie jest lekarz?! - krzy­cza­łem. W końcu przy­szła do mnie pie­lę­gniarka.

- Co się stało?

- Pobili ją. Nie wiem kto, ale potrze­buje prędko pomocy. - Nie dzi­wie się, że nie ma w pobliżu leka­rza, w końcu jest czwarta w nocy. Wzią­łem ją i zanio­słem do sali.

- Zaraz zja­wił się jakiś lekarz. - odpowiedziała jasnowłosa czterdziestolatka.

- Musi pan wyjść. - powie­dział do mnie.

- Nie mogę, pro­szę.

- Dobrze, ale niech pan usią­dzie z tyłu. Dziew­czyna mówiła coś jadąc do szpi­tala? - Zaprze­czy­łem kiwa­jąc głową.

Lekarz pod­szedł i z pie­lę­gniarkami zaczęli obmy­wać jej rany. Jedna z pie­lę­gnia­rek wpięła jej kro­plówkę.

- Sytu­acja jest raczej opa­no­wana. Następne dwa­dzie­ścia cztery godziny osą­dzą jej stan. Nie­stety musi się pan liczyć, że może nie prze­żyć. - Wyszedł. Usia­dłem przy niej głasz­cząc jej dło­nie.

- Prze­pra­szam, to moja wina. Nie dopil­no­wa­łem Cię. - Trzy­ma­łem ją za te kru­che dło­nie.
Nic nie było tak jak chcia­łem. Nie będę miał teraz lito­ści dla żad­nego obcego ducha. Do sali weszła pie­lę­gniarka.

- Chyba Ci na niej zależy co? - zapy­tała.

- Tak.

- Ona jest strasz­nie odwod­niona. Co się z nią działo?

- Por­wano ją, a potem mar­tre.... - Nie dokoń­czy­łem bo do sali wszedł pan Mróz.

- Jak z nią? - zapy­tał pokle­pu­jąc mnie po ple­cach.

- Dwa­dzie­ścia cztery godziny wszystko okre­ślą.

- Na pewno z tego wyj­dzie. - powie­dział. - Córeczko. - powie­dział i pogła­skał ją po wło­sach. - Jej mama została w Pol­sce. Nie wie co się dzieje i lepiej, żeby na razie nie wie­działa. Nie potrzeb­nie się tylko będzie dener­wo­wać. Jadę do hotelu też powi­nie­neś.

- Nie, zostanę lepiej. - odpo­wie­dzia­łem. - Niech pan jedzie. - Poże­gnał się ze mną ści­śnię­ciem ręki i wyszedł. Patrzy­łem na tą spuch­niętą i znisz­czoną twarz Afro­dyty, aż w końcu usną­łem. Dziwiło mnie to, że Pan Mróz jest tak bardzo spokojny. Jego córka walczy o życie, a on jedzie sobie do hotelu?

Mój StróżOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz