Severus Snape nie bał się duchów.
Oczywiście, że w nie wierzył, w końcu w Hogwarcie na co dzień spotykał się z różnymi duchami, poltergeistami (choć ten akurat jest tylko jeden) i innymi tego typu nadprzyrodzonymi zjawiskami. Zdążył się nauczyć, że najczęściej są to dość zabawne w swojej mentalności, chętne do pomocy przyjazne duszyczki, które ochoczo zaprowadzą zbłąkanego ucznia tam, gdzie uczeń chce dotrzeć, albo równie radośnie utną sobie z nim pogawędkę, najczęściej wtedy, kiedy próbuje ocenić beznadziejne prace domowe czwartoklasistów albo usiłuje uwarzyć Eliksir Żywej Śmierci i nie może się zdekoncentrować.
Mimo to kiedy usłyszał baaardzo głośne kroki na poddaszu, jakby ktoś tam skakał i biegał, najpierw pomyślał o włamywaczu. Zesztywniały na myśl o drogocennych eliksirach, które tam trzymał (o Merlinie, oby tylko nic nie stłukli!), odłożył filiżankę z kawą i Proroka Codziennego na stolik, po czym zaopatrzył się w różdżkę. Kiedy tylko ją chwycił, od razu poczuł się pewniej. Wstał (skrzywił się, kiedy coś chrupnęło mu w plecach – to już jest tak stary?) i poczłapał tam, skąd dobiegał odgłos.
I szukał; przeszukał całe poddasze, potem przeszukał pierwsze piętro i parter, zaglądał do każdego kąta, za zasłony, do szaf, pod łóżko, w desperacji zerknął nawet do dużego, acz porcelanowego dzbana, który stanowił ozdobę i który pochodził jeszcze z jego lat szczenięcych – jak przez mgłę pamiętał, że chodził gdzieś między drugą a czwartą klasą, kiedy po powrocie do domu na wakacje znalazł go na stole w kuchni. Użył również zaklęcia namierzającego, ale jego różdżka zamiast wskazać po prostu owego włamywacza, zaczęła wariować.
Wtedy pomyślał o duchu.
Uspokoił się. Duchy nie były tak straszne jak włamywacz, acz tak czy siak nie miał ochoty na intruza we własnym rodzinnym domu. No i taka istota nadprzyrodzona również mogła potrącić jego kolekcje eliksirów. Weźmy na przykład takiego Irytka – niby toto niematerialne, ale balonami z wodą rzuca w niewinnych uczniów i personel całkiem nieźle. Severus dostał gęsiej skórki na myśl, że ma w domu drugiego Irytka. Merlinie, broń!
-Ktoś tu jest? – zapytał donośnym głosem, prostując się nienaturalnie.
Początkowo nic się nie wydarzyło, jeśli nie liczyć trzasku drewna w kominku, acz wątpił, by miało to jakiś związek. Przez chwilę stał w bezruchu z różdżką w pełnej gotowości, rozglądając się w poszukiwaniu jakiejkolwiek poszlaki. Przez moment miał wrażenie, że coś mu mignęło koło kominka, ale po chwili z irytacją dostrzegł, że to tylko iskra. Jednocześnie zastanawiało go, czy zaklęcia działają na byty inaczej niż na Irytka. Nigdy nie próbował ich przekląć, bo i nie miał powodu. Te były grzeczne, nie sprawiały kłopotu.
A potem nagle się zadziało.
Niespodziewanie usłyszał za sobą kroki, zawiał wiatr i w jednej sekundzie zrozumiał, że ktoś tam jest. Odwrócił się natychmiast w zgrabnym piruecie i wyprostował rękę z różdżką.
-Petrifi... - przerwał, zdając sobie sprawę, że prawdopodobnie to nie zadziała.
Jednak zanim zdołał wymyślić cokolwiek innego, ogarnęło go zimno. Wrzasnął; charakterystyczne uczucie spotkania cielesnego z duchem jak zawsze sprawiło, że poczuł się jakby ktoś wylał na niego wiadro lodowatej wody. Z szoku i przerażenia instynkt samozachowawczy wziął górę i zapomniawszy, że ma do czynienia z bytem nadprzyrodzonym, zaczął wyrywać się, kląć i wyzywać tę duszyczkę... Ekhem. Sami sobie dopowiedzcie, jakich słów wzorowy czarodziej nie powinien używać. Co poradzić, że po tych wszystkich nieudanych związkach ze zboczeńcami miał taki nawyk. Tylko raz w życiu był zakochany.
CZYTASZ
Meyrinowskie miniaturki
FanfictionCo może zdarzyć się podczas zwykłego wypadu na kawę? Do czego może doprowadzić wypadek podczas meczu jak każde inne? Co może stać się ,,przekąską''? Na jakie pomysły mogą wpaść bliźniaki? Wszelakie poryte pomysły, które siedzą w rudej głowie Meyr...