Rok wystarczył, abym zupełnie zapomniał, do czego służył kalendarz. Czas biegł właściwie obok mnie od momentu, w którym zakończyłem kontrakt i wróciłem tam, skąd przyszedłem. Fantastyczny posiłek, jaki zapewnił mi mój kontrahent, nie byłem w stanie racjonalnie opisać. Cudowna mieszanka dziecięcej niewinności i chłodnej zemsty, przesiąkniętej zapachem świeżej krwi wrogów. Całość została doprawiona życiowymi niepowodzeniami, przez co dusza niebieskookiego osiągnęła rangę demonicznego rarytasu.
Mimo tego, że powinienem emanować szczęściem z dobrze wypełnionej umowy, nie byłem w stanie się cieszyć.
Kiedy mały hrabia Phantomhive zamknął oczy, doszło do mnie, że coś się skończyło. Stanowiło to moją metę w pogoni za wynagrodzeniem. Co ciekawe, wiele razy kończyłem ludzkie istnienia i zwyczajnie ruszałem dalej, aby zawierać kolejne pakty, jednak z nim było zupełnie inaczej. Długo sterczałem nad martwym ciałem nieco bladego, kruchego chłopca, mając pełną świadomość, a nawet pewność, że ten widok zostanie ze mną do końca tego osobliwego świata. Nie wiedziałem, dlaczego akurat taki moment wybrałem sobie na zatrzymanie się i zastanowienie nad sobą. Nie okazałem się na tyle odważny, aby wrócić do jego rezydencji i zabrać stamtąd kilka moich rzeczy. Towarzyszyło mi dręczące uczucie, że nie dałbym sobie rady z przekazaniem wiadomości o jego śmierci. Okazałem się słaby i zniknąłem jak tchórz. Dziwiło mnie to, iż jako demon, nie byłem zdolny do czegoś tak banalnego.
Przecież już nie byłem lokajem.
Przywiązałem się do mojego nieżyjącego pana w taki sposób, że chyba sam w to nie wierzyłem. Przez moje gardło nie przeciskały się słowa kojarzone ze śmiercią. Zapomniałem, co wyobrażałem sobie jeszcze przed kontraktem. Zapewne było to coś na kształt szybkiego pozbycia się krnąbrnego bachora, odebrania mu duszy i odejścia, a tymczasem puściłem w niepamięć nawet cały wygląd piekła. Londyn był moim światem na kilka lat, a konkretniej rodzinna rezydencja panicza. Miałem tam własny kąt, zajęcie i towarzystwo. Nawet to futerkowe, za którym tak przepadałem, a przekraczając wielką, metalową bramę, prowadzącą do mojego prawdziwego domu, dotarło do mnie, że odebrałem sobie wszystko własnymi rękami.
Zostałem całkiem sam.
Będąc jeszcze w stroju kamerdynera, otworzyłem potężne, drewniane wrota i wszedłem do środka, zamykając je za sobą, przez co nieznośnie zaskrzypiały. Długo nie widziałem tego miejsca. Odzwyczaiłem się od niego do takiego stopnia, że czasami sam łapałem się na tym, iż wołałem panicza na obiad i dziwiłem się, że nikt nie przychodził do jadalni. Dwanaście miesięcy zajęło mi samo przywyknięcie do nowego otoczenia i sytuacji, a i tak nie mogłem zająć niczym innym swoich myśli. Gdy doszło do mnie, iż to tępe odliczanie nic mi nie dawało, przestałem zrywać kartki z prowizorycznego kalendarza. Po zaniechaniu rutynowej czynności, nie wiedziałem już, która dokładnie rocznica śmierci małego hrabiego była za mną. O ile w ogóle jakakolwiek jeszcze, prócz tej pierwszej, mnie dosięgnęła, bo dni dłużyły mi się niesamowicie.
Czas przestawał mieć dręczące znaczenie, dopiero gdy wchodziłem do mojego specjalnego pokoju.
Dzięki moim staraniom, on cały czas wyglądał nieskazitelnie pięknie i młodo zza szyby. Miał identycznie mleczną skórę, przymknięte, marzycielskie oczy i nienaganny ubiór, utrzymany w czarnych barwach. Najbardziej w jego wyglądzie odznaczała się niewielka, sztuczna, biała róża, zdobiąca ciemną marynarkę. Był jak moja prywatna Królewna Śnieżka, bohaterka książki, którą kiedyś, jeszcze na początku kontraktu, czytałem mu do snu. Ludzka natura na tyle wniknęła w moje życie, że nie chciałem się nawet rozstawać ze swoją postacią uniżonego, piekielnie dobrego sługi. Utrzymywałem ją tak długo, że samoistnie tytułowałem ją ''moją''. Prawdziwa, demoniczna twarz była odrażająca. Przynajmniej ja tak to wszystko postrzegałem i przez ten fakt nie miałem ochoty jej pokazywać. Nawet sobie, w odbiciu lustra.
Czułem narastające poczucie pogardy do samego siebie.
Z braku zajęcia, postanowiłem ożywić nieco martwe wnętrza piekielnego zamczyska. Zleciłem sobie generalny remont, dosięgający nawet ogrodu, w którym zagościły białe róże. Z demoniczną szybkością sprawiłem, że gołe, ceglane i podniszczone mury zyskały trochę kolorów, o które wręcz błagałem, a opustoszałe pokoje zapełniłem przeróżnymi bibelotami, jakie pozostały po sprzedaniu rezydencji panicza przez Midfordów. Wróciłem tam dopiero, wyczuwając moment. Reszta służby musiała znaleźć sobie inne zatrudnienie, dom był niezamieszkały, a ja mogłem w spokoju odzyskać to, co chciałem. Uniknąłem jakiegokolwiek spojrzenia. Niby rzeczy materialne nie miały dla mnie żadnego znaczenia, ale z niewiadomych przyczyn, mimowolnie odczuwałem do nich sentyment. Z szaf zniknęły ubrania młodego panicza, z półek wszystkie książki, a z kuchni ozdobna, porcelanowa zastawa sprowadzona z Chin, przez co nowy właściciel mógł poczuć się odrobinę oszukany. Nie dbałem o to. Miałem dziwne przeczucie, że tych wszystkich rzeczy będę potrzebował. Dla poprawy samopoczucia i na wypadek, gdyby mój pan się obudził.
Później jednak wchodziłem do mojego specjalnego pomieszczenia i naiwna nadzieja pryskała jak bańka mydlana. Wciąż tam był. W szklanej trumnie, abym w samotne, wieczne noce mógł przychodzić i patrzeć się na niego godzinami. Zadziwiające, że w ogólnym wyliczeniu, ten pokój plasował się na pierwszym miejscu najczęściej przeze mnie uczęszczanych. Tłumaczyłem się w duchu, że było to spowodowane brakiem typowo ludzkich potrzeb. Mój wzrok był ograniczony tylko do niecodziennego miejsca spoczynku. Przez ten jeden, mały element wystroju, nie dostrzegałem nudnych, białych, wypucowanych na błysk płytek, czarnych zasłon i kilku świeczników. Nie miały dla mnie znaczenia nawet ulubione kwiaty panicza, które starannie wybierałem, bo jednak musiały być śnieżnobiałe i rozstawione symetrycznie w każdym kącie pokoju. Moja bezsensowna paplanina do samego siebie zaprzeczała wszystkiemu, jednak w tym szalonym amoku dostrzegałem pewien sens. Pewnie jako jedyny.Nie robiłem tego wszystkiego dla siebie, a dla niego.
Zawsze, gdy wymieniałem kwiaty, które zdążyły już zwiędnąć, odnosiłem wrażenie, że się uśmiechał. Później podchodziłem do niego bliżej, pragnąc otworzyć szklaną trumnę i jednocześnie zauważałem, że były to jednak idiotyczne przewidzenia. Często też mówiłem do niego. Straszliwie tęskniłem za jego głosem, bo nawet kiedy udzielał mi reprymend i zwyczajnie krzyczał na mnie, dźwięk ten był magiczny i mile wspominany. W martwym piekle nie uświadczyłem czegoś podobnego. Zostało mi jedynie uczucie pustki, brane przeze mnie za towarzysza niedoli, bo o ile wcześniej nie bratałem się z innymi demonami, o tyle po kontrakcie zupełnie nie opuszczałem domu. Udawałem, że mnie nie ma, a jeżeli już wychodziłem, to tylko do ogrodu. Ten jeden raz, gdy odwiedzałem sprzedaną, odbudowaną przeze mnie rezydencję, był istnym koszmarem. Czułem wtedy, jakby ktoś rozkazywał moimi myślami i żywo domagał się powrotu do piekła. W środku towarzyszyło mi uczucie zobowiązania, w postaci trwania przy paniczu nawet po jego śmierci.
Pewnego dnia całkowicie zwariowałem.
Poczucie samotności doskwierało mi na tyle, że podupadłem na zdrowiu psychicznym jak żałosny, mały człowiek. Wyjąłem podobnego ze szklanej trumny. Tuliłem go do siebie, żałując, że dla chwilowej przyjemności i uczucia nasycenia odebrałem mu duszę.
Zimny i blady chłopiec, a jednocześnie najpiękniejsza, ludzka laleczka, jaką dane mi było trzymać.
Wiedziałem, że piekło nie stanowiło dla niego dobrego miejsca i należał mu się godny pochówek w jego rodzinnym kraju, ale nie potrafiłem go oddać. Pragnąłem, aby pozostał ze mną do końca świata i prawdopodobnie z tej chorej chęci zacząłem układać dla siebie typowo ludzki plan zajęć, w którym mógłby mi towarzyszyć.
Chciałem po prostu być bliżej niego.
CZYTASZ
Broken Glass || Kuroshitsuji
FanfictionPo zakończeniu kontraktu Sebastian zrozumiał, co stracił. Przez dręczące uczucie braku czegoś, nie może się rozstać ze swoim paniczem pod względem emocjonalnym, ale i fizycznym. Za wszelką cenę chce wrócić do tego, co wydarł sobie własnymi rękami. N...