XXVIII: Zapłakana chryzantema

1.3K 163 15
                                    

Życie było prezentem, a ja go nie uszanowałem. Miałem umrzeć tutaj sam? Ta myśl doszła do mnie, gdy zacząłem czuć się coraz gorzej. Ból brzucha dopadł niespodziewanie. Musiałem wstać i odwrócić to wszystko, ale czy nie było za późno? W całkowitych dusznościach wyduszałem z siebie niemal nieme prośby o ratunek. Czułem, jak bym znalazł się w wodzie, kiedy podjąłem próbę ruszenia się z łóżka. Wszystko działo się szybko, a mimo to odczuwałem jakąś taką niepokojącą ciężkość. Dynamiczność odznaczała się nawet jako cecha przedmiotów dookoła. Świat wirował mi przed oczami, przez co myślałem, że przypadkowe meble ożywały. Prawie uwieszając się na białych drzwiach łazienkowych, szukałem otumanionym wzrokiem czegokolwiek, co pomogłoby mi odwrócić samolubną decyzję. Było to niesłychanie trudne zadanie, gdyż myśli zostały zbyt mocno przytłoczone nieznośnym dudnieniem w uszach. Skierowałem wzrok na lustro, pragnąc poszukać przy nim jakichś szczoteczek do zębów lub też innego, w miarę długiego przedmiotu. Każda minuta zyskiwała na znaczeniu, ale zamiast skupić się na szukaniu pomocy dla samego siebie, nieposłuszne oczy dalej wpatrywały się w duże, łazienkowe zwierciadło lub konkretniej w to, co w nim ujrzałem. Paskudny obraz mojej śmierci. Równocześnie zdyszany i oparty o łazienkowe drzwi, których nie umiałem już domknąć, spoglądałem na szkaradnego demona. Byłem nim ja lub przynajmniej to coś przypominało mnie. Z czerwonych oczu sączyła się równie rubinowa ciecz, spływająca potworowi po białych, kościstych policzkach. Nie znalazłem w ich głębi ani śladu życia, a malutki ogień w moich źrenicach przygasał z każdą sekundą. Czarna marynarka, której jeszcze nie zdążyłem zamienić na nocną koszulę, odbijała się smolistą, zniszczoną szatą, a w ciemnych włosach dostrzegłem rogi podobne do tych Lucyfera. To coś, z najgłębszych odmętów piekielnych wyciągało rękę w moją stronę. Pierwszą reakcją obronną było wyciągnięcie rewolweru.
- Zdychaj, sobowtórze - wysyczałem w gorączkach, marnując pierwszą kulę.
Lustro rozprysnęło się na milion małych kawałków, a odbijający się w nich mój strach — prysnął. Zjechałem plecami po drzwiach, a przez to, że nie były one prawidłowo zamknięte, otworzyły się i runąłem tyłem na sypialnianą podłogę, uderzając o nią głową. Wszystko zatopiło się w straszliwej czerni. Zanim straciłem przytomność, usłyszałem jedynie czyjeś pospieszne kroki.  

Obudziłem się równie ciemną nocą. W nieswoim łóżku, przy nieswoich ludziach i w nieswoim świecie. Zawyłem z żałości, czując na głowie nieco zbyt mocno zaciśnięty bandaż. Nawet nie chciałem wiedzieć, jak w tamtej chwili musiało wyglądać moje odbicie. Jeszcze rozkojarzony, ogarniałem wzrokiem szpitalną salkę, zadając sobie pytanie, jak do niej trafiłem i kto znów uratował mnie od objęć śmierci. Od zgromadzonych dowiedziałem się jedynie tego, że praktycznie cały dzień przespałem, a w aktualnej dacie uległa zmianie tylko jedna cyfra. Żaden z nich nie chciał się przyznać do przeszkadzania samobójcy. Jedynie zaaferowani trajkotali nieznośnie o jakimś płukaniu żołądka, które podobnież uratowało mi życie. Z jednej strony cieszyłem się, że wciąż je miałem. Z drugiej jednak dalej męczyłem się samotnie z samym sobą, co niezwykle mnie denerwowało. Starałem się nie odzywać, uciekając wzrokiem w głąb słabo oświetlonego, szpitalnego pomieszczenia. Dostrzegłem w nim zagubiony wazon, stojący przy oknie, a w nim bukiet. Był złożony z białych chryzantem i czarnych róż, zgodnie z moim zamówieniem. Pewnie uznali, że zażyczyłem sobie tego bez głębszego wyrazu, z czysto egoistycznych pobudek, dlatego postanowili włożyć go w szklany wazon, abym mógł na niego popatrzeć. Westchnąłem cicho, racząc się tym widokiem.  

- Przepuśćcie nas! - usłyszałem w pewnym momencie, a następnie zauważyłem trzy znajome twarze, przedzierające się przez moich nowych pracowników.
Przyszli. Może nie tacy sami, jak kiedyś, jednak bez trudu mogłem ich poznać, nawet na pierwszy rzut oka. Finnian, Bard oraz Mey-Rin. Sam nie wiem, jakim cudem tak prędko dowiedzieli się o mojej głupocie i mimo to, że nie powinienem w tamtym momencie, uśmiechnąłem się lekko, przyglądając się między innymi zwariowanemu kucharzynie, który prawdopodobnie wrócił z frontu. Wskazywał na to angielski mundur w smutnym, brudnobeżowym kolorze oraz szarawa chusta, podtrzymująca złamaną rękę. Kierując wzrok na niezdarną pokojówkę, dostrzegłem długowłosą kobietę o brązowych oczach, mającą przewieszone wielkie, zakurzone okulary tuż za jedną z górnych kieszonek czarnej koszuli. Jedno ze szkieł było stłuczone, a mimo to, nosiła je z lewej strony, najbliżej siebie i swojego serca, jak tylko się dało. Ogrodnika pamiętałem najlepiej. Jedynie przybył mu jakiś wyraźnie stary siniak na prawym poliku, malujący się już w bardziej żółtych odcieniach, niźli w purpurach. Nie wnikałem, skąd pochodził.
- Paniczu, jak mogłeś nas tak nastraszyć! - zapiszczał Finny, ściskając w opuchniętych dłoniach kraciasty, brązowy beret. - O mały włos i zamiast iść na jutrzejszy pogrzeb pana Tanaki, musielibyśmy pierwej obskoczyć jeszcze jeden!
- Ulituj się, dwa pogrzeby to zbyt dużo na nasze serca - zawtórowała blondynowi Mey-Rin i nie zająknęła się w swojej wypowiedzi ani razu.
- Trzy - powiedziałem cicho, zdradzając bocznymi drogami rozmowy źródło mojego zmartwienia oraz nierozsądnego postępowania. Widząc przestraszone spojrzenia, jakie otrzymałem niejako w odpowiedzi, zmusiłem się, aby ciągnąć niewygodny temat dalej. - Załatwcie mi wypis - zażądałem, próbując podnieść się z łóżka. Zdałem sobie sprawy z tykającego zegara, który odliczał czas do pogrzebu. Przypomnieli mi. 

Naturalnie każdy ze zgromadzonych usilnie starał się przytrzymać mnie w łóżku. Ja jednak dzielnie, mimo osłabienia, chciałem stanąć o własnych nogach. Gdy już zrozumieli, że z upartym hrabią nierozsądnie było zadzierać, puścili moją osobę. Epizod ze szpitalem zakończył się tym, że trójka starych służących została przygarnięta w rezydencji, otrzymując wygodne posłania i dość późną kolację, bo w domu znaleźliśmy się koło dziesiątej. Ja natomiast odpuściłem sobie przyziemne zaspokajanie tak durnej, a jednocześnie potrzebnej do życia czynności, jaką było posilenie się. Poszedłem prosto do sypialni, w której znalazłem rewolwer z jedną kulą. Konkretniej był w łazience obok i wpadł pod umywalkę. Musieli go nie zauważyć. Przemyłem twarz i wróciłem do mojego pokoju, czując lekkie odświeżenie. Zamknąłem się na klucz w pomieszczeniu z pięknym bukietem tak, aby nikt mi nie przeszkadzał, wypisując później wszystko, co z ludzkich spraw leżało mi na sumieniu. Zawierałem to na losowej kartce, przybierającej postać ostatniej woli. Musiałem wszystko naprawić. Pogodę ducha i ogród razem z urokliwą altaną zapisałem Finianowi. By nigdy nie smucił się, kiedy odejdę i mógł spokojnie podziwiać naturalny cykl życia. Miałem nadzieję, że kiedyś zrozumie, iż kwiaty nieprzerwanie więdną, ale i kwitną na nowo. Mey-Rin natomiast otrzymała ode mnie niższe piętra rezydencji oraz kilka podwórkowych kotów, które przychodziły od czasu do czasu, tęskniąc za kimś, kto zawsze przygarniał je w chłodne noce i dnie w tajemnicy przede mną. Żeby nie wałęsała się tak jak one, po ciemnych ulicach Londynu, nie wiedząc, dokąd pójść. Nie chciałem, aby trudniła się znowu sprzedażą śmierci na zlecenie. Wyższe kondygnacje budynku nakreśliłem dla kucharza, by nigdy nie musiał widzieć już zgonów i żeby te świszczące kule w snach wreszcie przestały latać po jego głowie, gdy zmruży oczy. Tam nie powinny go dosięgnąć. Resztę własności ziemskich i wpływów oddałem rodzinie Elizabeth, by otrzeć nienawiść z zapłakanych, ciotecznych policzków. Niezależnie od tego, że była skierowana w moją stronę. Chwytając za bukiet, dopisałem w myślach to, iż moją miłość w spadku mogłaby otrzymać tylko jedna osoba, do której miałem zamiar się udać, zgodnie z obietnicą. Ubogie róże w towarzystwie chryzantem udekorowałem zerwaną z szyi czarną wstążką, chociaż i bez tego na pewno wiedziałby, że oddałbym mu wszystko. Z tą myślą zszedłem po schodach chwiejnym krokiem, popierając się to laską, to o ścianę, obijając się o poręcze wielkich schodów. Przy wejściu usłyszałem cichy głos.
- Paniczu, jeszcze nie śpisz?
- Nie, jeszcze nie - odezwałem się do jasnowłosego chłopaka, będącego w swojej starej, żółtawej koszuli do spania. Za nim stał sponiewierany Baldroy, ziewający zapewne z niewyspania się. - Nie martwcie się. Niedługo zasnę. Obiecuję wam - dodałem, widząc ich zatroskane miny, popychając jednocześnie wielkie, frontowe wrota. - Noc długa, a więc dobranoc.

Kiedy minąłem próg, usłyszałem za sobą pospieszne kroki młodego ogrodnika, a następnie głuche plaśnięcie skóry, wydane przez złapany nadgarstek. Nie odwracałem się, bo i na cóż? Doskonale wiedziałem, iż Finnian został powstrzymany przez kucharza. Pod osłoną chłodnej nocy oraz jednocześnie w blasku tysiąca gwiazd poprosiłem ich jednak o przysługę, chociaż na początku nie chciałem wydobywać ich z rezydencji, aby zawieźli mnie do miasta. Po głębszym zastanowieniu się nad słusznością mojego postanowienia doszedłem do wniosku, że każda trumna winna być odprowadzona.

Broken Glass || KuroshitsujiOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz