VII: Zielona róża

3.3K 412 22
                                    

Wiedziałem, że prędzej czy później znów zatopi we mnie swoją kosę śmierci. Najwyraźniej to był ten czas. Jeżeli nie znalazł innego sposobu, nie miałem mu tego za złe. Jedynie zaczerpnąłem powietrza, aby zdusić w sobie krzyk. Splunąłem krwią, dekorując pozostałe pióra czerwoną cieczą. Serce, stworzone na pozór ludzkiego, przyspieszyło bicie, sugerując, że ułamki sekund dzieliły je od wyskoczenia z piersi, wyrywając przy tym kości. Zdążyłem jedynie schwycić dłoń panicza, widząc czarne plamy przed oczami. Nie straciłem jednak przytomności. Mój oddech był nieregularny i ciężki, ale wciąż pozostawałem w pełnej świadomości, mimo drażniących zawrotów głowy. Krew pobrudziła całe moje ubranie, skapując na podłogę nie kroplami, a wręcz lała się na posadzkę strumieniami. Kolejny raz zachwiałem się, walcząc z uczuciem osłabienia, czując jednocześnie delikatne zaciskanie mojej ręki przez bladą, małą dłoń. Nie prosiłem o ukojenie ani przerwanie tego wszystkiego. Dusza wracała tam, gdzie było jej niepisane miejsce, a Undertaker, po wszystkim, oparł nogę o moje plecy, wyciągając ze mnie kosę. Potraktował moją osobę jak jakieś oporne drzwi, w których, pomiędzy deskami, wylądował jakiś topór.

Jako demon, nie groziło mi wykrwawienie. Pewnie dlatego białowłosy nie zwracał na mnie zbyt wielkiej uwagi. Beznamiętnie wytarł kosę swoim czarnym płaszczem, a następnie sam wziął panicza na ręce, odciągając go od mojej osoby. Ten gest zaniepokoił mnie do tego stopnia, że natychmiast ruszyłem się z miejsca, a moje oczy zabłysły. Nie byłem jednak w stanie się wyprostować. Zawyłem jak postrzelony wilk. Bynajmniej nie jedną kulą, a kilkunastoma.
- Mały hrabia musi odpocząć, a nie zrobi tego na zimnym posłaniu - powiedział, patrząc na mnie z góry. - Patrz, żyje. Powinieneś dziękować - dodał z podziwem dla samego siebie, pokazując mi unoszącą się klatkę piersiową chłopca. Oddychał. Wręcz łapczywie wciągał powietrze do płuc.
- Jestem ci wdzięczny - mruknąłem niewyraźnie, ocierając krew z kącików ust. Równocześnie wodziłem oczami za bogiem śmierci. Shinigami zgaszał po kolei każdą świeczkę, a pokój powoli pogrążał się w mroku. - Zanieś go do sypialni. Za chwilę tam przyjdę - wydusiłem z siebie, wychodząc z piekielnego kręgu.

Znalazłem sobie dogodne miejsce przy zimnej, ceglanej ścianie zamczyska. Byłem tak zmarnowany, że nie dbałem nawet o to, czy Undertaker skorzysta z okazji i zrobi mi przeszukanie, godne Scotland Yardu. Musiałem dać sobie chwilę, aby nieco zregenerować nadpsute ciało. Wręcz wyrywało się ono do tego, aby pobiec za białowłosym, który niedawno zniknął w ciemnym korytarzu wraz z moim panem. Przez myśl przebiegł mi nawet scenariusz, w którym mógłby go zabrać. Właściciel zakładu pogrzebowego osłabił mnie do tego stopnia, że posiadł możliwość uczynienia wszystkiego, czego tylko chciał. Nie byłbym w stanie się sprzeciwić. Z drugiej strony, nawet jeżeli zniknąłby z kontrahentem, wystarczyłaby mi sama świadomość, że żyje i ma się dobrze. Niechętnie powstałem z ziemi, przytykając rękę w miejscu jeszcze krwawiącej rany. Co prawda czerwona ciecz nie wypływała z niej tak szaleńczo, jak wcześniej, jednak nadal brudziła ona moją dłoń. Przytrzymałem się ściany i nieco kulejąc, powoli udałem się do swojej sypialni.

Nikogo w niej nie zastałem. Była zupełnie pusta. Ten widok podniósł mi ciśnienie. Rozszerzyłem oczy w panice, choć wcześniej deklarowałem, że taki scenariusz nie wywarłby na mnie żadnego wrażenia. Rozejrzałem się po pokoju jeszcze raz, jakby nie docierało do mojej osoby to, że nikt tam nie rezydował.
- Paniczu? - zawołałem słabo, łapiąc się przysadzistej, drewnianej komody. - Ciel!
- Ładnie wołasz - zachichotał Undertaker przez uchylone drzwi mojego specjalnego pokoju. - Czyżbyś był o niego zazdrosny?
Natychmiast przybliżyłem się do wejścia i otworzyłem drzwi na oścież. Undertaker siedział na parapecie okna, a wieczny, czerwony księżyc oświetlał jego twarz, podkreślając nieco przerażający wyraz twarzy grabarza. Trzymał w ręku jedną z białych róż, które uwiązywałem w bukiety i usadawiałem w wazach. Najwyraźniej jego zmysł estetyki nie był tak wrażliwy, jak mój, bo bezkarnie wyrywał płatki z niewinnej rośliny. Opadały one na podłogę, zlewając się z jasnymi płytkami. Uznałem jednak, że w zamian za to, co zrobił, mógł obedrzeć tak wszystkie kwiaty. Najważniejsze, że najbardziej istotny element wystroju był żywy. Nieco uspokojony, podszedłem do szklanej trumny, której wieko leżało gdzieś w kącie pomieszczenia. Panicz odzyskał dawne, delikatne rumieńce na policzkach i najwyraźniej spał spokojnie. Nie mogąc w to uwierzyć, wyciągnąłem z kieszeni swój zegarek i przytknąłem szybkę do jego ust. Momentalnie zaparowała. Odbierałem to jako mgłę, z której miał wyłonić się mój pan. Czekałem tylko na to, aby otworzył oczy i wypowiedział chociaż jedno słowo. Wiedziałem jednak, że potrzebował odpoczynku chyba bardziej, niż ja. O ile demony dość szybko dochodzą do siebie, o tyle ludzie już niekoniecznie.

Tylko czas leczył rany.

Uzmysłowiłem to sobie, spoglądając na tarczę kieszonkowego zegara. Z drugiej strony, ja również potrzebowałem chwili wytchnienia. Przysunąłem krzesło bliżej trumny, nie mogąc już ustać na nogach. Byłem głodny, pokiereszowany, a przez to słaby i niemal omdlewający. Zasiadłem przy paniczu i oparłem się o szklaną ramę, podczas gdy moje oczy prawie samoistnie się zamykały. Sił dodawał mi jego widok.
- W Londynie zbliża się południe. Powinienem wracać - odezwał się białowłosy, wstając z parapetu. - Jeszcze nie czas, aby go chować, prawda?
- Nie pozwolę na to, póki jestem obok - warknąłem, słysząc z jego strony kolejną prowokację.

Broken Glass || KuroshitsujiOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz