XVIII: Złocista chryzantema

2.5K 272 41
                                    

Szklane uczucia. Szklany świat. Szklany kamerdyner. Szklany pan.
Szklane szczęście, które już nigdy nie będzie takie samo.

W oczach brakowało już łez, a w gardle ugrzęzły wszystkie ciche słowa pożegnania. Zostało mi tylko bezdźwięczne rozpaczanie, będąc przytłoczonym swoją własną bezradnością. Czułem się jak zamknięty w próżni, gdzie mój głos stawał się niesłyszalny. Żałosne zawodzenie było jedynym, co pozostało w takiej sytuacji, bo nic innego nie dawało rezultatu. Mój kamerdyner leżał na ziemi, a ja nie miałem nawet najmniejszych szans na poderwanie jego szarego, bezwładnego ciała z podłogi, poprzestając jedynie na szarpaniu go za czarne okrycie i białą koszulę. Wbijałem w jego ubrania zesztywniałe palce, ciągnąc z całych sił, jakbym myślał, że właśnie w taki sposób zdołałbym wyrwać Sebastiana z ramion zaborczej śmierci. Każda sekunda upływała mi szybko, a zarazem wlokła się w nieskończoność. Zaciskając zęby, zaklinałem i przeklinałem wszystko jednocześnie. Tykanie zegara popychało moją osobę w głębiny całkowitej paniki. Czas zachowywał się jak piasek przesypujący się pomiędzy palcami, a do mnie coraz bardziej docierała myśl, że z tego całego obłędu nie było wyjścia ewakuacyjnego.  

Gdy już moje słabe ramiona odmówiły posłuszeństwa, opuściłem je, razem z głową, która ostatecznie spoczęła na piersi Sebastiana. Siedziałem obok niego, dławiąc się własnymi łzami, a jednocześnie zadając sobie pytanie, czy zrobiłem wszystko, czego chciał od życia. Krew płynęła po płytkach, w pewnym momencie dosięgając także mojej osoby. Nieznośne ciepło poświęcenia kontrastowało z zimnem samotności, które wprosiło się do mojego wnętrza. Nie było już sensu, aby podjąć jakąkolwiek próbę tamowania tego. Pozwoliłem czerwonej cieczy na otulenie mnie niczym stosunkowo gruby, sypialniany kocyk. Ręce, częściowo w niej skąpane, spoczęły na szarych, blednących policzkach czarnowłosego, czule je głaszcząc. Drętwiejąc, zahaczały one o niekoniecznie prawidłowo zapiętą, szarawą koszulę nocną, brudząc ją równie ognistymi smugami. Dłonie drżały, kiedy mózg mimowolnie przetwarzał wszystko, co się wokół mnie działo. Nie chciałem krzywdzącej wiedzy, a jednak ona sama pchała się do mojego umysłu.  

Zastanawiałem się, co by się stało, gdybym spał odrobinę dłużej lub gdybym ubierał się nieco wolniej. Odkąd Undertaker uświadomił mi, że Sebastian był mną niezdrowo zainteresowany, na początku czułem wstręt i niezrozumienie, co ewoluowało w zaintrygowanie. Ostatnim stadium była odwzajemniona miłość, udowadniająca mi to, że brunet niewątpliwie posiadał anielskie pochodzenie. Tak czystej i troskliwej odmiany owego uczucia, nie otrzymałbym od nikogo innego. Kolor skrzydeł ani prawdziwa forma nie miały żadnego znaczenia. Wiedziałem, że zasłużył na właśnie te białe i nieskalane. Pozostawało mi jedynie pytanie, dlaczego los zmusił go do odfrunięcia w bliżej mi nieznane miejsce. Zbyt wiele wiedziałem, a jednocześnie brakowało mi wiedzy. Nie skarżyłbym się ani jednym słowem, jeżeli jeszcze wczorajszy stan rzeczy miałby trwać wiecznie, lecz najwyraźniej tacy jak my, potępieni i niechciani w królestwie samego stworzyciela, nie mogliśmy być szczęśliwi.  

Ze świadomością, że zostałem uwięziony w piekle, bez możliwości samodzielnego wyjścia, chciało mi się wyć. Tylko sił brakowało. Gdy już policzki przeschły od słonych łez, położyłem na oczach dłonie. Podjąłem próbę powstania z kolan, na których malowały się czerwone sińce od zbyt gwałtownego rzucenia się na posadzkę.
- Sebastianie, co ja teraz pocznę? - szepnąłem bardziej do siebie, niż demona. Ciche pytanie wyrwało się z moich ust, powodując, że na mojej twarzy zagościł żałosny uśmiech, przepełniony rozpaczą i obłędem. - Nie wydostanę się stąd samodzielnie. Uwięziłeś mnie tutaj - stwierdziłem, opierając się o najbliższy mebel, wciąż trzymając przynajmniej jedną dłoń na twarzy, zasłaniając sobie widok.
Chwiałem się na nogach, nie umiejąc wyprostować się do końca, jakby grawitacja znajdowała się na wyższych obrotach, niż zazwyczaj. Sięgnąłem szmatki, którą wcześniej podałem brunetowi i nieporadnie przewiązałem ją sobie dookoła głowy. Byle nic nie widzieć. Nie mogłem patrzeć na tę makabryczną scenę, chcąc już nigdy nie zostać świadkiem czegoś podobnego. Sebastian pragnąłby, abym zapamiętał go w jak najlepszej kondycji, a doskonale wiedziałem, że drastyczne wydarzenia o wiele lepiej się przyswajały. Dopiero gdy wyszedłem z kuchni, zerwałem kraciastą ścierkę z oczu. Zamknąłem za sobą drzwi, dociskając je plecami, aby upewnić się, czy zamek nie puści i nie odsłoni mi wszystkiego. Mimowolnie zjechałem na korytarzową podłogę, tracąc czucie w całym ciele. Szok paraliżował mnie, na nowo atakując świadomość i zadając kolejne ciosy psychice. Zamczysko przytłaczało moją osobę ilością korytarzy, szczególnie że straciłem kogoś, kto rozświetlał nieznane czeluście, prowadząc mnie za rękę.  

Wspomnienie jego uśmiechu cieszyło i raniło. Czekała mnie kolejna próba powstania z ziemi, odpracowując upadki bruneta dla mojej osoby Sprezentował mi niechciane życie, które wymagało od słabego i niewdzięcznego człowieka nauczenia się, jak prawidłowo docenić podarowany czas. Głównie z myślą, że to właśnie on by tego chciał. Trzymając się ścian, podczas gdy łzy napływające ponownie do oczu przysłaniały, rozmywały i zniekształcały obraz, ruszyłem przed siebie. Nie wiedziałem, co powinienem zrobić. Losowo otwierałem drzwi, z beznadziejną myślą o zbawieniu mnie czymś w rodzaju telefonu. Pragnąłem czegokolwiek, co pomogłoby mi nawiązać kontakt z kimkolwiek o dobrych zamiarach. Naiwność pukała do drzwi, tak jak ja pukałem o ściany, obijając się o nie jak człowiek upojony alkoholem. Mnie jednak nie promile ścinały z nóg, a świadomość, że on się nie ruszał. Jeszcze niedawno kochaliśmy się, czując wzajemne ciepło. Wspomnienia przysłoniły moje wewnętrzne śniegi samotności. Miałem nieodparte wrażenie, że w zamczysku trwała jakaś zamieć śnieżna, ziębiąc mnie do szpiku kości. 

Każdy mijany przeze mnie pokój bombardował przyjaznymi wspomnieniami z Sebastianem. Wydawały się tak realne, że miałem nieposkromioną ochotę dotknąć każdej retrospekcji z tego, co robiliśmy w danym miejscu. Salon kojarzył mi się z przyjemną, nieco duszną atmosferą, spowodowaną, doglądanym przez bruneta, ogniem w kominku i wieczorną grą w szachy. Biblioteka była moim azylem, w którym zawsze mogłem znaleźć ciekawe książki na zabicie nudy lub też po prostu spędzić czas na tłumieniu wewnętrznej żądzy wiedzy, powstrzymując się jednocześnie od sięgnięcia po drabinę. Zapamiętałem, że na najwyższych półkach, z daleka od moich rąk, Sebastian trzymał księgi niemiłe ludzkim oczom. Pracownia lub też raczej przypadkowe, niedawno odkryte pomieszczenie z maszyną do szycia, wiązało się z moim zaskoczeniem i zmieszaniem. Wszystkie prace spod jego ołówka nakłaniały mnie do przymrużenia oczu i cierpliwego czekania, aż to, co na kartkach, zostanie zrealizowane. Lejące się z szaf materiały straciły opiekuna tak jak i ja. Idąc dalej, natrafiłem również na sypialnię. Ciężko było określić, do kogo w końcu należała.
- Sebastian... - wyszeptałem w boleściach, kładąc dłonie na szyi, stojąc tuż za progiem.
Walczyłem ze sobą, będąc o krok od autoagresji i próby podduszenia się. Sam nie byłem pewny, czy nie straciłem gdzieś w korytarzach mojego instynktu przetrwania. Usiadłem na łóżku, próbując przypomnieć sobie, czy gdzieś w pomieszczeniu znajdowało się coś przydatnego. Biorąc pod uwagę wcześniejsze słowa bruneta, nawet kołdra nie była mi przychylna. Chyba że do próby powieszenia się na losowej klamce, jakbym już całkowicie zwariował. Musiałem znaleźć inny sposób. Po prostu nie mogłem sam opuścić zamczyska. Ten świat nie należał do mnie lub też jakiegokolwiek innego człowieka.

Broken Glass || KuroshitsujiOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz