Byłeś moją samotną wyspą, do której mogłem zawsze wracać.
Byłeś moim sensem.
Moim zakończeniem zdania.
Byłeś fotografią, włożoną starannie między kartki najpiękniejszej książki.
Codzienność, która stała się zbyt ciężka, pokazała mi, że byłeś kimś jeszcze.
Byłeś moją przystanią. Miejscem, które kochałem aż po kres mojego umysłu. Aż po każdą komórkę ciała.
Byłeś moim wschodem i zachodem. Słońcem i księżycem.
Jedyne, o czym zapomniałem, było to, że byłeś także tak bardzo nie mój.
Nie moje były twoje usta, które całowała.
Nie moje były twoje włosy, które lśniły w promieniach zachodzącego słońca, wpadającego do nie mojej sypialni.
Nie mój był uśmiech, który kierowałeś do każdej osoby.
Nie moje były twoje cudowne słowa, które stały się moim słownikiem i świętym pismem.Przez chwilę miałem możliwość zaznania tego, co i tak miałem stracić.
Byłeś falą, która obmywała brzeg. Byłeś sztormem, który niszczy wszytko po drodze.
Trwaliśmy w oceanach naszych ramion. Nasza miłość była jak fale tsunami.
O górna, silna. Ale bez wątpienia zmierzająca do końca.
Byłeś moim porankiem, który leniwie budzi nas do kolejnego dnia.
Myślałem, że takie poranki mogą trwać wiecznie.
Zapomniałem, że nie byłeś mój.
Miałem wrażenie, że przy tobie czucie zamienia się w cudowne migotanie najpiękniejszych diamentów.
Przy tobie czułem, jak miłość przelewa się w każdej komórce mojego ciała.
Byłeś moim własnym tsunami. Fascynującym i zabójczym.
Przy tobie czułem zbyt mocno.
I to prawdopodobnie była moja największa katastrofa.
Ale gdy całowałem twoje wargi, nie obchodziło mnie, że obaj zmierzamy do otchłani.Co myślicie o czymś takim?