Wraz z początkiem nowego semestru zaczęły się coraz to intensywniejsze przygotowania do matury. Nauczyciele kładli ogromny nacisk na uczniowską wiedzę, gdyż chcieli, abyśmy zdali ją jak najlepiej. A przynajmniej stwarzali takie pozory. Sama starałam się zbierać jak najlepsze oceny, a nawet fizyka nie była już dla mnie tak straszna, jak początkowo, mimo że nadal jej nie lubiłam. Co gorsza, plan zmienił się do takiego stopnia, że tym razem przedmiot ten miał odbywać się w poniedziałek na pierwszej i w piątek na ostatniej lekcji. Świetnie. Nie ma to jak zaczynać tydzień fizyką i również ją go kończyć.
- Myślisz, że kogoś ma? - spytała Grace podczas jednej z tych piątkowych lekcji, jakby bujając w obłokach.
- Kto? - mruknęłam, skupiając się bardziej na przepisaniu zadania z tablicy, niż na jej pytaniu.
- No Styles. - odparła, przez co z niewiadomych przyczyn zachłysnęłam się powietrzem i własną śliną i gdyby nie jej interwencja, moje losy mogłyby nawet dobiec końca.
- Wszystko w porządku? - Styles zmarszczył brwi odwracając się przodem do klasy, chcąc ocenić sytuację i zorientować się, który z uczniów nagle dostał atak astmy, ponieważ aktualnie wypisywał coś na tablicy.
- Tak, tak. - mruknęłam tylko z końca klasy, mając nadzieję, że nie zorientuje się, że to ja. I tak właśnie się stało, gdyż ponownie odwrócił się tyłem, kontynuując swoje dzieło na tablicy.
- Chyba nie. - zwróciłam się w stronę Grace, odpowiadając na jej pytanie sprzed kilkunastu sekund.
- Skąd wiesz? - zainteresowała się, zaczynając również przepisywać notatki.
- Nie wiem. - wypaliłam, wzruszając ramionami. - Tak przypuszczam. - dodałam i postanowiłam więcej się nie odzywać, aby przypadkiem nie wyklepać o kilka słów za dużo.
***
Późnym wieczorem, a w zasadzie to kilka minut po północy, mój brzuch zaczął wydawać godowe odgłosy fok. Zeszłam więc do kuchni w poszukiwaniu jakiejś słodkiej przekąski gdyż poczułam, że jeśli takowej nie zjem - umrę śmiercią głodową. Przeszukałam wszystkie półki, szafki i kilka razy prześwietliłam każdy kąt lodówki, jednak nie znalazłam niczego, co mogłoby zaspokoić moje kubki smakowe. Jednak szczytem moich marzeń stały się czekoladowe lody, mimo iż za oknem panowała istna zimnica. Nic nie mogło mnie jednak powstrzymać, gdyż można by rzec - wpadłam w szał. Postanowiłam wybrać się do najbliższego sklepu całodobowego, który jednak znajdował się kilkanaście minut drogi od mojego domu. Zdecydowałam też, że udam się tam samochodem. Tak - mam prawo jazdy, jednak korzystam z niego nader rzadko, a nawet posłużę się określeniem - prawie wcale. Służą mi one jedynie w nagłych wypadkach, czyli na przykład w takich, jak ten. I nie chodzi tu o to, że jestem złym kierowcą, choć i do tych najlepszych też nie należę. Po prostu nie lubię siedzieć za kółkiem. Ot cała filozofia.
Znalazłam klucze od auta i jak tylko najciszej potrafiłam - wymknęłam się z domu, aby nie obudzić zapadniętej w sen rodziny. Odpaliłam samochód i ruszyłam w stronę upragnionego celu. Jedyny parking natomiast znajdował się kilkaset metrów od sklepu, toteż do jego wnętrza musiałam dojść na pieszo. Przechodząc obok jednego z nowojorskich klubów nocnych, do moich nozdrzy dotarł smród fajek i pijanych ludzi, którzy doskonale się bawili. Przeszłam obok niego jak najszybciej, kierując się do celu.
Kiedy uszczęśliwiona z pudełkiem lodów w ręku szłam spowrotem, coś przykuło moją uwagę. Mianowicie mężczyzna, który ledwo co wyszedł z klubu i próbował wdać się w bójkę z jakimś facetem. Tamten jednak totalnie go olał i pogonił. Mężczyzna jednak nie dawał za wygraną i zaczął rzucać w stronę tamtego oszczerstwami, które również olewał. Całość nie wydała by mi się dziwna, gdyby nie znajomy głos awanturnika. Bliżej się przypatrując, dostrzegłam chwiejącą się sylwetkę mojego nauczyciela fizyki, który po chwili zrezygnował i ponownie zawrócił w kierunku wnętrza klubu. Chciałam przejść obok tego obojętnie, jednak coś nie pozwalało mi tego zrobić.
Westchnęłam głęboko i zawróciłam w stronę klubu jak najszybciej, abym tylko nie zmieniła swojej decyzji. Przekonałam ochroniarzy, że wchodzę tam tylko na dwie minuty, a oni widząc mój błogosławiony stan nie robili większych problemów z wpuszczeniem mnie bez biletu.
I właśnie wtedy przekonałam się o słuszności swojej decyzji. Harry włączył się właśnie w kolejną bójkę, z której wyciągnęli go jacyś mężczyźni, prowadząc w stronę baru. Przeciskając się przez dziki tłum ludzi, udało mi się w końcu do niego dotrzeć.
- Harry, chodź, idziemy stąd. - zaczęłam, zaczynając próbę ciągnięcia go w stronę wyjścia. - Dalej, rusz się. - dodałam, a on dopiero wtedy obdarzył mnie wzrokiem i zorientował się, kto taki właśnie próbuje go ocalić.
- Sophie? Co ty tu robisz? - ledwo wybełkotał, marszcząc czoło, gdzie łuk brwiowy był nieco rozcięty.
- O Styles, a to kto? - zaczął jeden z facetów, którzy pili wraz z nim. - Twoja dziewczyna?
Harry natomiast zmrużył oczy, marszcząc brwi i bacznie mi się przyglądając pijanym wzrokiem.
- Chyba tak. - wybełkotał w końcu, na co tylko przewróciłam oczami i ponownie powróciłam do próby wyprowadzenia go stamtąd.
- Nie jestem jego dziewczyną. - warknęłam, chcąc sprostować sprawę. - A ty się w końcu rusz, nie mam zamiaru nieść cię na plecach. - burknęłam do Harry'ego, czując buzującą złość.
- Harry, lepiej posłuchaj żonki. - zaczął kolejny z jego druhów. - Z ciężarnymi nie warto zadzierać. Miło było cię poznać. - dodał, wznosząc samotny toast kuflem z piwem.
Dopiero wtedy chłopak jakby się ocknął i zsunął ze stołka, a następnie uśmiechając się półprzytomnie w moją stronę, ruszył do wyjścia.
- Dzięki. - rzuciłam szczerze w stronę mężczyzny, który podsunął mu ten genialny pomysł. - I żeby było jasne. Nie jestem jego dziewczyną, a tym bardziej żoną. - dodałam poważnie, a następnie postarałam się dogonić Harry'ego, który chwiał się na wszystkie strony i który pokonał zaledwie jedną piątą drogi do wyjścia.
Wzięłam go pod rękę i starałam się doprowadzić na świeże powietrze. Podziękowałam ochroniarzom, którzy tylko obdarzyli mnie współczującym spojrzeniem i ruszyłam w stronę auta z moim nauczycielem fizyki, uwieszonym na moim ramieniu i pijanym w trzy dupy. To chora sytuacja, ale dlaczego musiała spotkać akurat mnie?
- Ulala, co za tyłek. Z taką to można robić tylko jedno. - usłyszałam gwizdnięcie i krzyk jakiegoś gościa, jednak zignorowałam tą bezczelną uwagę, czego nie można jednak powiedzieć o Styles'ie.
- Coś ty powiedział, gnojku?! - warknął, wyrywając się i kierując w stronę tamtego mężczyzny, nim tylko zdążyłam zareagować. Następnie podszedł do niego i zwyczajnie uderzył go pięścią w twarz, za to tamten oddał mu tym samym.
- Hej! Przestancie! - pisnęłam, ruszając z odsieczą, jednak nie chciałam podchodzić zbyt blisko, bojąc się o dziecko w moim brzuchu. - Harry, uspkój się! - krzyknęłam, jednak dopiero interweniująca ochrona zdołała ich rozdzielić, grożąc przy tym policją.
-Dziękuję jeszcze raz za pomoc. - rzekłam szczerze, podtrzymując prawie mdlejącego z rozwalonym nosem i łukiem brwiowym Harry'ego.
- Spokojnie, takie szczeniaki zdarzają nam się tu bardzo często. A pani w swoim stanie nie powinna tracić na nich nerwów. - podsumowali, mając rację w stu procentach.
- Co pan najlepszego wyprawia. - szepnęłam w stronę nauczyciela, kiedy odwróciliśmy się, podążając w stronę auta. - Co ja najlepszego wyprawiam. - mruknęłam do siebie, patrząc z niedowierzaniem na pudełko lodów, które cały czas miałam przy sobie i które było wszystkiemu winne.
👓👓👓👓👓
Jak to jest, że mając prawą rękę w gipsie nagle naszła mnie wena XD
Pamiętaj o ⭐, jeśli rozdział się spodobał :D
CZYTASZ
Teacher 👓 ||Harry Styles||
FanficSophie ma osiemnaście lat i wszystko, czego tak naprawdę dusza może zapragnąć. Kochającą rodzinę, zaufanych przyjaciół oraz piękny dom w samym sercu Miami. Pewnego dnia jednak zmuszona jest opuścić miasto, a co za tym idzie wszystko, co jest z nim...