I.VII

1.3K 181 53
                                    

Działka, którą Jeongguk kojarzył ze słońcem i lodami śmietankowymi była teraz dużo mniejsza niż ją zapamiętał. Może dlatego, że chłopak dużo polegał na swojej wyobraźni, w której wiadomo, ludzie lubią sobie coś podkolorować, a może dlatego, że teraz miał metr osiemdziesiąt, a nie czterdzieści. Wszedł na posesję, by od razu dostać się do środka i sprawdzić tą przeklętą wodę, która zabrała mu cały dzień. Przez rurociągi nie zdąży napisać rozdziału i wydawca go zabije.

Wszystko było na swoim miejscu, nic nie ciekło, nic nie wybuchło, a w studni pozakręcane były wężyki. Czarnowłosy poszedł na działkę Hoseoka, mijając tą Mina, którą jego rodzice sprzedali rok po feralnym lecie roku dziesiątego. U Hoseoka wszytko było w takim samym porządku, co u niego. Sprawdził jeszcze bojlery, bo potrafiły być przykrą niespodzianką, a potem zamknął domek z zamiarem powrotu do samochodu. Tu nie padało, więc chciał skusić się na mały spacer, ale bał się.

Wspomnień, rzecz jasna.

Terapia, jaką przechodził zaraz po zaginięciu Park Jimina, a także parę lat później z tego samego powodu, przynosiła skutki, ale tylko na jakiś czas. Gdy drobna myśl o blond niepełnosprawnym dzieciaku pojawiała się w jego głowie, tracił zmysły. Gotowało się w nim i nerwowo gryzł wargę aż do krwi. Bo był pewien, że Park Jimin był wtedy w tym domu, u swojego wuja, który bił go i maltretował, a on nic z tym nie zrobił z własnej głupoty. Policja owszem, wysłuchała go, przejrzała wuja Parka na wylot, ale nie znaleźli na niego żadnych dowodów. Dom przeszukali. Nie było chłopaka. Innych śladów też. Jakby rozpłynął się w powietrzu. Co więcej, przez ostatnie dwanaście lat w okolicy nie znaleziono trupa, który kartoteką dentystyczną i charakterystycznymi zmianami kostnymi pasowałby do owego zaginionego. Ani w Yuuwaey ani w całej jebanej Korei Południowej.

Jeonggukowa obsesja na punkcie złapania winnego, którym przecież w jego przekonaniu był jego wuj, przybierała obsesyjne tempo. Sam chłopak stał się hm... niebezpieczny? Nie potrafiłby już nawet wymienić ile razy śledził mężczyznę, którego zapamiętał jako siwiejącego, z narzędziami za paskiem, w białym podkoszulku. Ze sto, czy więcej? Ile razy na niego donosił z błahych powodów, ile razy włamywał mu się do domu, czy na działkę. Ile razy z nim rozmawiał, ile razy wrzeszczał, że ma mu oddać Jimina? Ile razy o to błagał? A starzec tylko płakał, powtarzając, że to nie on.

- I też nie ty go dotykałeś? Po udach, wyżej? Nie uderzyłeś go za to jebane piwo? Za spóźnienia? Biłeś go w plecy, jebana kurwo, gdzie on jest?!

Ale Jimina nigdzie nie było.
Nawet pod ziemią. Jeongguk wielokrotnie bawił się w detektywa. Czytał o tysiącach niewyjaśnionych i wyjaśnionych sprawach. Wiedział, że porywacze potrafili być sprytni. Niczego po sobie nie zostawili. Nie hałasowali. Nawet sąsiadów nie obudzili. Oprócz tego Jeon pamiętał o tym, czym zajmował się Hara. Budował. Ciągle coś majstrował w domu. Dlaczego przez ten czas nie miałby wybudować dodatkowego pokoju? Zamkniętego na cztery spusty w dodatku?

Matka, jak i ojciec Jimina mieszkali na stałe w Japonii. Przeżyli porwanie bardzo emocjonalnie, ale Jeon nie zapamiętał ich z tego lata dobrze. Byli żadną pomocą.
A wuj zmarł na zawał jakieś sześć lat po lecie roku dziesiątego. Teraz Jeon nie miał ani podejrzanego, ani nadziei na odnalezienie swojego szczęścia.

Jeongguk był przekonany, że każde niepowodzenie, które go spotyka jest spowodowane brakiem tego promyczka, jakim w jego mniemaniu była miłość, miłość jaką chciał otrzymać tylko od blondwłosego chłopca o ciemnych oczach i ślicznym uśmiechu. Myślał o nim dniami i nocami, pisał o nim, książki, wiersze, ballady, piosenki, wszystko. Ta cudowna książka, o jego tajemniczym chłopcu nie mogła istnieć, bo go z nim nie było. Ale gdyby tylko się znalazł, wszystko znowu byłoby dobrze. Odzyskałby swoje życie, dałby mu radość, tak jak kiedyś, gdy zabrał go od wuja i zaprowadził do siebie, potem na spacer, pod drzewo, na polanę, na dożynki.

Potrzebował go.

Codziennie, od dwunastu lat modlił się do wszystkich znanych ludzkości bogów, by mu go zwrócili.

A oni milczeli.

Aż do dziś.

Biały domek, w którym Jimin spędzał lato dwanaście lat wcześniej już dawno zarósł chwastami i dziką roślinnością. Murowane ściany porósł bluszcz, drzewa owocowe pogniły i padły, trawa uschła, a furtka, przez którą często rzucali sobie piłkę, wisiała już tylko na jednym zawiasie. Farba całkowicie zeszła z niej, a dziury, przez które małym chłopcom przelatywały piłki, były teraz większe, dzięki rdzy i innym paskudztwom.

Jeonnguk lekko pchnął bramkę i wszedł na betonowy podjazd, nie sięgający wystarczająco, by Jimin mógł sam wydostać się z działki. Przeszedł parę metrów i znalazł się na tarasie. Dach nad nim przeciekał, w kilku miejscach belki były podłamane, a dziura w szybie nadal zionęła pustką i chłodem, co akurat było winą piętnastoletniego Jeongguka. Podszedł do okna i dotknął palcem ostrego szkła, ale się nie zaciął. W domku nadal leżał kamień, którym rzucił w domek, by dostać się do środka. Wtedy był dużo mniejszy, zwinniejszy. I choć teraz korzystał z siłowni, same jego uda nigdy nie przeszłyby przez dziurę. W dodatku środek domku oglądał już milion razy. Zbadał każdy jego zakamarek; parter, piętro i piwnicę. Nic, oprócz starej neonowej piłeczki z podpisami ich piątki (Jimin dopisał się już piątego czerwca dziesiątego roku) nie znalazł. Z resztą piłeczka była jego jedyną pamiątką po jasnowłosym aniele. Teraz leżała w szufladzie jego biurka, w jego mieszkaniu.

Jeongguk spojrzał na starą, poniszczoną kanapę, która stała na tarasie, na której siedzieli, pijąc z Jiminem sok jabłkowy, pierwszego dnia ich znajomości. Tygodnie później przy tym stole, na który teraz patrzył, grali w szachy i kości, bo to były ich ulubione gry. Patrząc na wykrzywioną stópkę stolika, słyszał śmiech Jimina, mówiącego:

- Szach mat - powiedział na głos Jeongguk, gdy myślami odleciał za daleko.  - Wieża na A4 - dodał.

Zawrócił. Wyszedł z posesji, starając się nawet domknąć bramkę. Spojrzał na zachmurzone niebo. Zatrzymał się na środku alejki. Powieki same mu opadły. Wciągnął nosem sporą ilość powietrza. Czuł ciasteczka.

Ciastka.

Ciasteczka. 

Zmarszczył brwi. Starał się wyczuć źródło zapachu.

Był październik, więc sezon działkowy już dawno się skończył. O takiej porze roku nikogo na działkach już nie było. Tak przynajmniej myślał.

Nogi zaprowadziły go trzy działki dalej, dosłownie skręt od działki pana Hara. Z daleka wypatrzył już światło za zasłoną. Ktoś siedział na działce u pani Chairim.

- Po krzaki

- Po iglaki

Przypomniał sobie trzeciego czerwca. Mama Yoongiego kazała im pomóc sąsiadce.

Znał staruszkę i jej męża. Kobieta za drobne pomoce często dawała im jakieś owoce, a w jej ogrodzie zawsze rosły te najsmaczniejsze. Widząc ją za oknem, sam do siebie się uśmiechnął. Zrobił kilka dużych kroków w stronę działki, a po chwili zamarł, gdy jego wzrok objął większą część okna, zauważył siedzące przy stole dwie postacie. Męża Chairim - Fina i kogoś, kto siedział ze spuszczoną głową. I może nie zainteresowałby się postacią tak bardzo, gdyby nie jasne włosy chłopaka.

Chłopaka, który był szczęściem. Kiedyś. 

KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ

| Druga część będzie miała rownież kilka części, rozdziały będą publikowane codziennie, a zacznę je wstawiać za mniej niż dwa tygodnie (myślę że 10 dni max, ale wolę nie zapeszać). |

years and years | pjm&jjk | myg&jhsOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz