Rozdział XI.

3.6K 359 277
                                    

Siedział w dorożce, jadącej na południe Francji. Krajobrazy dookoła niego były ponure, a on sam nie przejawiał najmniejszej chęci do tak dalekich podróży. Myślał, że dopiero na wiosnę wybierze się do swojego wydawcy, aby uzgodnić z nim szczegóły opublikowania jego nowych wierszy. Nie zdziwił go jednak fakt, że znowu coś szło nie tak i musiał sam stawić się na miejsce, żeby wszystko naprawić. List przyszedł do niego już kilka dni temu, ale zbierał się w sobie, by wreszcie ruszyć się z Paryża. Nie miał nastroju na jakiekolwiek eskapady dalej niż do baru, ewentualnie sklepu. Eliza również nie była skora spełniać jego zachcianek i jeśli potrzebował czegoś spoza jej ustalonej listy zakupów, musiał zdobyć to na własną rękę. Zastanawiał się, jakim cudem nikt nie pozwał jej jeszcze za mijanie się z prawdą podczas tylu obietnic przy wynajmowaniu mieszkania. Jak na razie jedynym benefitem, jaki otrzymał, było jej całodobowe towarzystwo. Choć klasyfikował to niekoniecznie w tych kategoriach.

Naprawdę miał podły humor. Teraz dotarło to do niego całkowicie, gdy z każdą sekundą oddalał się coraz bardziej od Paryża, od domu, od Juliusza... Dlaczego tyle o nim myślał? Nie rozumiał swojego postępowania. Nigdy nie zdarzało mu się tak przeżywać czyjeś życie. Zawsze zajmowały go jego własne problemy i zawsze miał ich pod dostatkiem. Od przeszło tygodnia nic go nie interesowało. Poddał się dziwnej obojętności. W normalnych okolicznościach opętałaby go szewska pasja po dowiedzeniu się o komplikacjach wydawniczych, wyjechałby natychmiast po otrzymaniu wezwania. A teraz? Siedział w powozie i czekał znudzony, aż dojedzie na miejsce, by załatwić to, co musi i wrócić do domu.

Zdał sobie sprawę, że nic już nie było takie samo... poza postacią Słowackiego, owianą grubym woalem tajemnicy, z którego dało się ujrzeć tylko twarz. Jej wyraz nie mówił mu dużo, ale mógł rękę sobie uciąć, że stało się coś więcej poza śmiercią niejakiego Ludwika Spitznagela. Nie chciał bawić się w detektywa. Miał resztki honoru i zdrowego rozsądku, które skutecznie odwodziły go od pomysłu wtrącania się w nie swoje sprawy bardziej niż konstytucja tego wymagała. I tak już namieszał, kradnąc jego prywatną korespondencję. Ten ruch mógł tłumaczyć chyba tylko brakiem sumienia, bo będąc szczerym -nie żałował.

***

Zawsze fascynowało go niebo. Bogata paleta barw, która zmieniała się przez cały dzień niczym kalejdoskop, tworząc przeróżne połączenia kolorów na firmamencie. Od mocnej czerwieni rano, przez delikatny błękit, który wieczorem przemieniał się w fiolet i róż. Kochał oglądać te fazy, a w nocy kiedy nie było mu dane spać, patrzeć w gwiazdy i zgadywać konstelacje. Obecnie nie miał lepszego zajęcia od tego. Siedział na łóżku i wpatrywał się w szare niebo, zaciągnięte chmurami. Nie był dobry z fizyki ani astronomii, więc wszystkie swoje spostrzeżenia mógł schować do teczki z podpisem "Amatorskie". Czyli tam gdzie ciągle odkładał swoje wiersze i dramaty...

Dalej czuł się słabo, a nie chcąc wdawać się w dyskusje z rodziną, większość swojego czasu przesiadywał w pokoju. Pozostawały mu więc rozmyślania na wszystkie tematy albo zajęcie się czymś pożytecznym.

Wybrał rozmyślania.

Kilka dni siedzenia samotnie w domu wprowadzały go w stan otępienia, w którym niemożliwym było dla niego jakiekolwiek produktywne działanie. Jeśli jednak znowu miał spotkać się z Mickiewiczem, wolał poświęcić swoje życie pustelniczemu bytowaniu.

Tak szybko jak o tym pomyślał, fortuna pokrzyżowała jego plany, a do drzwi pokoju ktoś zapukał. Nie zdążył powiedzieć "proszę", bo zaraz klamka poleciała w dół, a w progu stanęła młoda dziewczyna o wesołym spojrzeniu.

-Jak się pan miewa? -zapytała bez ogródek, wchodząc dalej do pokoju. Nie przeraziła się bałaganem, panującym na całym metrażu, co było dobrym znakiem.

Persona -SłowackiewiczOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz