Rozdział III.

4.9K 492 521
                                    

Grudniowa noc nie miała w sobie krzty świątecznej magii. Nie padał śnieg, księżyc schował się za kłębiastymi chmurami, a wiatr smagał twarze przechodniów, malując im na policzkach rumieńce. Wigilia w Paryżu nijak się miała do wigilii, które Adam spędzał w dzieciństwie w rodzinnym domu w Nowogródku. Brakowało jej atmosfery, tradycji, którą jego matka i ojciec sumiennie kultywowali. Wielu jego przyjaciół, wbrew ich czczemu gadaniu o patriotycznej postawie, zapożyczało francuskie zwyczaje. Zaczynało go to powoli denerwować. Odkąd został sam na świecie, musiał otaczać się przyjaciółmi po piórze, ale widząc ich zachowanie po przekroczeniu granicy... Może właśnie dlatego tak się ucieszył na widok Juliusza dzisiejszego wieczora. Kiedy tylko młody chłopak wstąpił w ich progi, coś w nim odżyło. Wspomnienia i resztki dzieciństwa uderzyły do jego głowy, wytrącając go z melancholii, w którą ostatnio coraz częściej popadał. Musiał przyznać -zaczął męczyć się w ich towarzystwie. Spotkanie Juliusza, i to w tak niespotykanych okolicznościach, było jak powiew świeżego powietrza do wnętrza jego duszy.

Szli teraz w niekomfortowej ciszy, ale Adam był pewny, że jeśli zagadnie teraz Juliusza choćby na minutę, ten nie zdoła podzielić uwagi na stawianie kroków i mówienie. A przecież nie chciał na wstępie tłumaczyć jego matce, dlaczego przyprowadził jej syna poobijanego. Czuł się za niego w pewien sposób odpowiedzialny.

-Myślę, że tu nasze drogi się rozejdą, wracam do domu, miłego wiecz... -deklamował na wydechu Juliusz, starając się jak najmniej jąkać.

-Myślę, że ma pan mylne zdanie, wybieram się z panem -zakomunikował mu Mickiewicz, spotykając jego pytające, lekko przyćmione spojrzenie. Czarne oczy odwróciły się ku jego błękitno-szarym tęczówkom, próbując z nich wyczytać sens wypowiedzianych przez starszego wieszcza słów. -Niech się pan tak nie patrzy! -parsknął i złapał Słowackiego pod ramię, bojąc się, że ten z wrażenia padnie na ziemię.

-Dam sobie radę -syknął krótko, chcąc wyrwać rękę z uścisku mężczyzny. Brunet, jakby idąc z nim w zaparte, ściskał go jeszcze mocniej. Nie podobało mu się to, ale dał sobie spokój, czując jak każdy ruch wzmaga w nim mdłości. Mickiewicz stał teraz blisko niego, a znając jego szczęście -zwymiotowałby idealnie na jego drogie buty. Przez dłuższą chwilę blondyn wpatrywał się to w oszronioną ziemię, to w obuwie na ich nogach. Z perspektywy Mickiewicza musiało to wyglądać przekomicznie, ale alkohol we krwi robił swoje i skutecznie znieczulał Słowackiego na myślenie.

-Jest panu niedobrze? -w głosie Adama zabrzmiała nuta zmartwienia. Obserwował młodego chłopaka i sam w zasadzie nie był w stanie przewidzieć, jak zachowa się po takiej dawce wina. On nigdy nie miał problemu ze słabą głową i widok ludzi w takim stanie, był dla niego zagadką.

-Pan-a... b... -mamrotał coś niezrozumiale.

-Słucham? -ponowił pytanie brunet.

-Jak patrzę na pana buty... to tak -wypowiedział ostatkiem sił.

-Strzelić cię w pysk, to mał... Chodź już, Słowacki, nim całkiem stracę do ciebie cierpliwość! -szarpnął blondyna za ramię i poprowadził pijanego do domu.

Jak ten chłopak chciał sam wrócić do mieszkania, jak już teraz słaniał się na nogach, a jego krok porównywalny był do sunięcia sanek po śniegu?! Mickiewicz nieźle się natrudził, ciągnąć go taki dystans nietrzeźwego. Jasne, że mógł go zostawić samego na środku zimnej uliczki. Nie omieszkał tak postępować z wieloma swoimi znajomymi. Juliusz nie był nawet jednym z nich, jego osoba w całym tym przedsięwzięciu stanowiła zwykłą wymówkę.

-Adam Mickiewicz... -mówił głuchym, lekko ochrypłym głosem.

-Pan Adam Mickiewicz -poprawił go automatycznie. -Co się dzieje?

Persona -SłowackiewiczOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz