Rozdział XVI.

3.1K 325 190
                                    

Słuchał wszystkiego z przymrużonymi oczami. I w ten sam sposób brał do siebie to, co wypadało z ust niejakiego pana Towiańskiego. Słowa, zdania, formułki -były tak sztuczne, jakby dopiero co wyuczył się ich na pamięć. Nic od siebie nie dodawał, z własnych refleksji czy własnego stylu wypowiadania się. Chyba że taki on już był, pomyślał z przekąsem Mickiewicz. Nie przypadł mu do gustu owy mężczyzna. Nie wyglądał ani zachęcająco, ani intrygująco. Jedyne co zatrzymywało siedzenie Adama w obecnym miejscu to fakt, że skory był podpisać się pod jakąś felerną umową. Cały wcześniejszy zapał w przyłączenie się do sprawy Polski, wyparował z niego, pozostawiając zniecierpliwienie i obrzydzenie do gościa, znajdującego się obok niego. I nie o Krasińskim była tu mowa, choć ten grał mu dziś na nerwach niczym Chopin na paryskich salonach.

-Chciałbym również zaproponować państwu, byście poszukali podobnych sobie, którzy zgodziliby się powiększyć nasze szeregi. Na następnym spotkaniu, które... -mówił dość monotonnym głosem. Tylko na początku wrzał od emocji i zaangażowania. Adam westchnął ze znudzenia, co nie uszło uwadze Zygmunta. Natychmiast po tym brunet usłyszał przy swoim uchu:

-A może Słowacki mógłby się przyłączyć? -uśmiechnął się chytrze, bo doskonale wiedział, że imię chłopaka działało na Adama jak płachta na byka. Nie miał tylko pojęcia dlaczego, ale to nawet lepiej, pomyślał Mickiewicz i parsknął trochę za głośno na ofertę Krasińskiego.

-A może ty mógłbyś już wyjść? -spiorunował go wzrokiem i obejrzał się po towarzyszach, którzy wlepiali w niego swoje zaciekawione spojrzenia. Myślał chwilę, czy by nie przeprosić za to niekulturalne zachowanie, ale szybko zdał sobie sprawę, że to oni prędzej chcieliby przepraszać za zakłócanie rozmowy tak znamienitemu poecie jak on. Odgarnął włosy z czoła i oparł się na krześle plecami, nie dając po sobie poznać, że ruszyły go słowa Zygmunta.

-Właściwie mógłbym, bo widzisz spotkanie dobiegło końca -odpowiedział na ripostę po niecałej minucie i kolejny ironiczny uśmiech poleciał w stronę rozgniewanego poety.

-Dekoncentrujesz mnie, mój drogi -odparł, kładąc dłoń na ramieniu Krasińskiego i udając, że służy mu to za podporę do wstania. Następnie otrzepał delikatnie materiał jego surduta, rozprostowując niewidzialne zagniecenia i udał się do wyjścia razem z pozostałymi uczestnikami. Był świadom, że teraz będzie musiał zachowywać się milej wobec Zygmunta, bo jako jedyny nie słuchał dokładnie i nie dowiedział się, na kiedy przewidziane jest kolejne spotkanie. A innych pytać o to nie miał zamiaru.

-Adamie? -w małym, ciemnym korytarzyku do drzwi wyjściowych ktoś złapał go za poły płaszcza i odciągnął subtelnie na stronę. Mężczyzna nie mógł się nadziwić, ile wrażeń czekało go jeszcze dzisiejszego dnia. Był zmęczony rozmowami, spotkaniami i ludźmi, którzy go otaczali. A kiedy już wydawało mu się, że zaraz się od nich uwolni, napataczali się nowi.

-Słucham... -zapytał lekko oszołomiony. Zauważywszy z kim ma przyjemność, natychmiast zmienił ton głosu. -Widzę, że nie wyjechałeś, cóż zepsuło twoje plany? -stał pewnie przed Antonim Odyńcem i spoglądał na jego równie zmęczoną twarz. Wydawało mu się zawsze, że byli jednakowego wzrostu, podobnej mocnej postury, jednak teraz dotarła do niego ich różnica. Adam przewyższał go niemal o głowę. Może to Antoni kurczył się w sobie, nie chodził wyprostowany, nie wiedział, co było przyczyną tego zapadania się w sobie mężczyzny. Zrobiło mu się trochę żal, nie na długo, bo zaraz przypomniał sobie, dlaczego właściwie nie pałał już do dawnego przyjaciela takim entuzjazmem, jak to bywało w przeszłości.

-Różne wypadki pokrzyżowały mi one plany... Nie o tym chciałem z tobą rozmawiać -mówił z pewną trudnością. Dobierał słowo po słowie, jakby cedził je przez sito. Wolno i żmudnie.

Persona -SłowackiewiczOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz