Mało było rzeczy, które tak szczerze sobie ukochał. Poranna kawa, podróże w nowe miejsca, alkohol i Juliusz... Tak, ten ostatni był przez niego darzony szczególnymi względami. Sam już nie wiedział, kiedy to się zaczęło. Przez te kilka miesięcy tak rzadko się widzieli, ale myśl o nim nigdy nie schodziła ze strony tytułowej w jego głowie. Gościł w jego imaginacji niemal codziennie -szkoda, że nie pokrywało się to także z ich realnymi spotkaniami.
Ale teraz, gdy miał go dla siebie... Nie zdolnym był odwrócić zeń oczu i nie zdolnym dotknąć jego delikatnej skóry swoją dłonią. Nie chciał zaburzać tego idealnego oblicza czymś tak profanicznym -czymś takim jak on.
Zawsze słyszał od innych, że jest twardy, bez skrupułów, czasem nawet bez uczuć... I słyszał to najczęściej wtedy, kiedy kolejna kobieta odchodziła od jego boku, a jego przyjaciele po piórze dość szybko zdobywali takie informacje. Zresztą, w Paryżu wszyscy już o nim wszystko wiedzieli. Tak im się przynajmniej zdawało. Bo nie wiedzieli jeszcze, jak bardzo przywiązał się do młodszego prawie o jedenaście lat chłopaka... I tym razem nie była to miłość podobna poprzednim jego romansom. Na tej miłości mu zależało.
Westchnął cicho, obserwując Juliusza, przewracającego się na drugi bok, twarzą w jego stronę. Automatycznie znalazł się jeszcze bliżej niego, owiewając szyję bruneta swoim ciepłym oddechem. A ramię Mickiewicza równie niekontrolowanie owinęło się wokół jego śpiącego ciała, przyciągając je do siebie tak, by nie dzieliła ich już żadna zbędna odległość.
Patrzył na jego blade policzki, włosy splątane w loki, a te w niewielki kołtuny, na jego oczy z ciemnymi rzęsami, rzucającymi delikatny cień na skórę. Podziwiał jego twarz, jakby była wyciągnięta z muzealnej gabloty, a nie należała do żywego człowieka, stąpającego po ziemi jak miliony innych szarych ludzi. On do nich nie pasował. O, nie.
Słowacki, jakby wyczuwając jego natrętne spojrzenie, począł mrugać wolno powiekami, ukazując na światło dzienne swoje kontrastująco ciemne oczy. Nie mówił nic, rozejrzał się dokoła, przypominając okoliczności, jakie doprowadziły go tutaj i dopiero wtedy odwzajemnił spojrzenie Mickiewicza. Obiektywnie, bez pretensji i z lekkim zaskoczeniem, że przebywali tak blisko siebie. Brunet musiał być tym, który zbije nieskazitelną taflę lustra słowami, sprowadzając na nich odłamki problemów. A tych miało być jeszcze dużo.
-Dzień dobry -przemówił do młodszego chłopaka. Gdyby potrafił, oddałby swoim głosem całe ciepło, panujące w jego sercu. Powiedziałby coś mniej precedensowego niż dzień dobry.
-Dzień dobry -odparł sennym głosem Juliusz. Głowa wcześniej spoczywająca na białej poduszce, powędrowała na ramię Adama i rozlała się na nim falami loków. Brunet powstrzymał się od skomentowania tego, choć bardzo chciał powiedzieć mu, jak cieszy się, że wreszcie są razem -tak blisko. Pozostawił ten gest swoim oczom, by bez przeszkód werbalnych mogły zachować w pamięci ten błogi widok.
Zauważył, że Juliusz też sili się, aby coś powiedzieć, ale nie przechodzi mu to przez gardło. Oddychał głęboko, otwierając delikatnie usta, na których, jeszcze kilka godzin temu, usta Mickiewicza odbijały swoje piętno niby lak na kopercie. Chciał to powtórzyć, ale wtem przerwał mu Słowacki, zdobywając się na zabranie głosu:
-Dlaczego tak patrzysz... Mam coś na twarzy? -zapytał półszeptem.
-Uh... Nie... -zawahał się, nie spodziewając takiej reakcji z jego strony. -Właściwie tylko moje usta... -odparł równie cicho i złożył, tak upragniony przez niego, pocałunek na wargach chłopaka.
Był tak dobry. Bez pośpiechu, ale intensywny i przepełniony uczuciem, które odbijali do siebie wzajemnie z każdym otarciem się o siebie języków, czy cichym westchnięciem w usta drugiego. Całowali się już trzeci raz i każdy następny stawał się coraz dłuższy i bardziej pasjonujący. Łapali swoje przyspieszone oddechy, przełykając je razem z gęstą śliną, jakby były to tabletki odurzające. I tak też to działało -byli odurzeni, skołowani, uderzeni nagłym gorącem i pragnący więcej... i więcej.
-Pragnę ci tylko powiedzieć, że jest już jedenasta godzina, a ty... -urwała w połowie zdania. Resztę dopowiedziało jej trzaśnięcie, zamaszyście otwartych, drzwi do sypialni.
Mickiewicz napiął wszystkie mięśnie ze zdenerwowania. Wspierał się na łokciu ponad Juliuszem i niechętnie rozłączywszy ich usta, obrócił twarz ku Elizie.
Sam nie wiedział, czego oczekiwać po służącej. Chyba nigdy jeszcze nie była świadkiem, jak Adam całował się z kimś innym niż ona... Chyba nawet nie chciałaby tego widzieć -tak podejrzewał.
-Elizo... -imię kobiety zjeżyło jej włosy na odsłoniętej skórze ramion. Było tak szorstkie i puste. -Jeśli jeszcze raz to zrobisz, miej pewność, że wyprowadzę się w ciągu dnia -mówił jednym, opanowanym tonem głosu. Wściekłość przedzierała się przez jego skórę i kości. Frustracja wywiercała mu dziurę w klatce piersiowej, a z oczu wyzierały płomienie bardziej piekielne od tych ledwo tlących się w kominku. Jeżeli kobieta nie zinterpretowała tych symptomów, Adam był skłonny sam pokazać jej, jak zamykają się drzwi od zewnątrz.
-Po takich dewiacjach przeprowadzisz się co najwyżej do więzienia -fuknęła ostro i rzuciła podobne spojrzenie Juliuszowi. -Ja... naprawdę nie wierzę! -odetchnęła głęboko i nie czekając na odpowiedź ze strony bruneta, wyszła z pośpiechem z sypialni, znów trzaskając za sobą drzwiami. Dziwne, pomyślał Adam, zdezorientowany jej zachowaniem. Eliza nigdy tak szybko nie odpuszczała...
-Przepraszam za nią -pokręcił bezradnie głową. -Jest niemożliwa... -dodał ciszej przez złość, wydobywającą się z jego gardła.
-Myślisz, że ona mogłaby... -zapytał Juliusz znacząco, na co Mickiewicz tylko westchnął.
-Zajmę się tym -zwiesił głowę, wbijając wzrok w wyeksponowane obojczyki chłopaka. Dotknął ich delikatnie, czując pod palcami dreszcz, przechodzący przez ciało Słowackiego. -Ale teraz musisz już iść -zakomunikował spokojnie, zmęczonym głosem.***
Nie zobaczył Elizy od wczorajszego, niezbyt udanego, ranka. Służąca zniknęła jak kamfora, przepadła jak kamień w wodzie, jak kobieta, która przyłapała mężczyznę na zdradzie. Nie wiedział, czy mógł brać pod uwagę ostatnią opcję, ale rudowłosa dziewczyna była, w jego mniemaniu, zdolna do wszystkiego. Musiał wreszcie ją spotkać i porozmawiać o tym, co wydarzyło się poprzedniego dnia. Nerwy zjadały go od środka. Co jeśli rozpowiedziała o tym ludziom?! Pal licho jego i więzienie. Już raz w nim był, może być i drugi. Ale nie pozwoliłby nigdy, by przez jego głupotę wylądował w nim Juliusz. Albo skończył jeszcze gorzej... Nie, nie dopuści do tego.
Tylko jak miał dotrzymać obietnicy, złożonej Juliuszowi, gdy oto służąca go unikała, a on znowu musiał wyjść?
Tak, Koło Sprawy Bożej wzywało poetę, więc poeta bez obiekcji musiał stawić się w wyznaczonym terminie. Żałował, że nie pełnił w zgromadzeniu tak wysokiej roli, jak to było za czasów Filomatów. Wtedy to on decydował, wyznaczał spotkania i czuł, że jest na właściwym miejscu. Teraz też chciał to osiągnąć -po wcześniejszym zaprzyjaźnieniu się z Towiańskim...Szedł wydeptaną ścieżką do posiadłości wcześniej wspomnianego mężczyzny i myślał, czemu przed wyjściem nie nawiedził go Zygmunt. Czy on też miał do niego o coś żal? Nie zaniedbywał przecież ich przyjaźni, a że często byli dla siebie opryskliwi czy chamscy -to Zygmunt zawsze akceptował.
Pokręcił głową ze zrezygnowaniem i wyciągnął jedno z ostatnich cygar, ciążących mu w kieszeni płaszcza. Planem było, że zapali przed domem i wejdzie stoicko spokojny, spotka się z Krasińskim (podejrzewał, że ten już dawno gości w środku, od zawsze był tym punktualnym w towarzystwie...) i wysłucha dzisiejszej przemowy Towiańskiego. I może wreszcie dowie się, jaką ideą pomocy Polsce kieruje się ten niepozorny człowiek.
Zaciągnął się cygarem kilka razy, lustrując wieczorne niebo, na którym od kilku godzin prezentowały się w całej okazałości gwiazdy. Księżyc, ukoronowanie firmamentu, plasował się wysoko nad głową mężczyzny, odbijając światło słońca i rzucając je srebrną poświatą na ziemię pod jego nogami. Piękny był to widok, naprawdę piękny.
Żałował, że nie dane mu jest przy nim zostać. Żałował, że nie ma z nim teraz Juliusza, by mogli razem podziwiać niebo.
Wszedł wolno do ciemnego wnętrza domu i przeszedł do salonu drogą, zakodowaną po ostatniej wizycie tutaj. Nic się nie zmieniło. Miejsce dalej zionęło czymś nieprzyjemnym, tajemniczym.
Przestąpił próg pomieszczenia i kiwnąwszy na powitanie zgromadzonym, począł szukać Zygmunta. Dzisiejszego dnia było wiele więcej osób, pewnie z faktu, że każdy mógł kogoś polecić do Koła Sprawy Bożej. Adam też miał to zrobić... Ale kimże by był, gdyby o tym nie zapomniał... Nigdy nie było po temu okazji, a on nieszczególnie chciał wprowadzać w to Juliusza.
Juliusza... Juliusza...
-Słowacki! -wypowiedział nazwisko podniesionym głosem. Jak zwykle kilka par ciekawskich oczu podniosło się na jego postać.
Juliusz stał kilka metrów od niego, rozmawiając w najlepsze z innym członkiem KSB. Po usłyszeniu swojej godności, odwrócił się do autora słowa i stanął sztywno jak posąg. Chyba obaj nie byli przygotowani na to spotkanie. W takich okolicznościach...
-Nie wiedziałem, że ty... -zaczął Juliusz, ale Adam natychmiast podszedł w jego stronę i machnął ręką, by zamilkł.
-Co tu robisz? Kto cię przyprowadził? -hamował się, by jego pytania nie brzmiały jak oskarżenia, jednak z miernym skutkiem. Cały był rozjuszony i czuł, że to wszystko sprawka Krasińskiego. Żarty mu były w głowie! To dlatego nie przyjechał po niego do mieszkania i Adam sam musiał dostać się na miejsce.
-Ja go tu przyprowadziłem -oznajmił czyjś pogodny głos. Mickiewicz wciąż wodził wzrokiem po sali w poszukiwaniu Zygmunta. Jednak kiedy padły one słowa...
-Ty... -zawiesił gniewne spojrzenie na drugim mężczyźnie.
-Coś w tym złego? -Antoni Odyniec uniósł brwi ku górze i uśmiechnął się półgębkiem, całkiem uradowany z tej sytuacji.
CZYTASZ
Persona -Słowackiewicz
Romance„Duchowi memu dał w pysk i poszedł." XIX wiek -wiek wielkich wydarzeń, miłości i spotkań, które nigdy nie kończą się tak jak powinny... okładka autorstwa @ka_flexing >>>>