Rozdział IX.

3.4K 390 54
                                    

Pierwsze nieprzemyślane kroki doprowadziły do kolejnych niezapowiedzianych sytuacji. Wycieńczenie, zimno i fala emocji, która władała jego ciałem od trzech dni, nie dawały o sobie zapomnieć. Juliusz padł odrętwiały już po kilku metrach. Nie był w stanie równo oddychać i łapał powietrze potężnymi haustami, jakby bojąc się, że zaraz i jego mu zabraknie. Jeszcze dwa dni temu tylko tego pragnął... Próbował podnieść się ostatkiem sił na rękach, by nie leżeć twarzą w lodowatym śniegu. Musiał wezwać pomoc. Sam nie dałby rady dostać się do domu. A to oznaczałoby tylko jedno. Na jego nieszczęście -nikt nie zapuszczał się w te rejony Francji w porze zimowej. Dookoła rozpościerały się same pola, brak żywej duszy poza Juliuszem, a śnieg nie wydawał się dobrą zachętą dla kogokolwiek, by zboczył z udeptanych chodników w centrum miasta aż tutaj.

Czy ktoś jeszcze w ogóle o nim pamiętał? Mógł tylko snuć domysły, jak bardzo na rękę poszedł Augustowi swoim zniknięciem. I vice versa, pomyślał, opadając zdrętwiałym ciałem w fałdę białego puchu.

Obudził się niemal cudem z gorączką i płytkim oddechem. Przytłaczające ciepło biło w jego prawy bok, a on był za słaby, by choć na chwilę uchylić powieki. Czuł suchość w ustach, piekące łzy w oczach, a przez ciało co rusz przechodziły mu dreszcze. Delikatnie zaciskał i rozluźniał pięść. Do momentu, gdy jego palce natrafiły na coś mokrego...
-Kruk! Zostaw! -do jego uszu dotarł dziewczęcy głos. Zaraz potem kroki zbliżające się do miejsca, gdzie leżał.
Słowacki resztką zdrowych zmysłów doszedł do wniosku, że owym Krukiem był pies liżący jego dłoń.
-Nie wolno! -do głosu dołączyło uderzenie i cichy pisk zwierzęcia. Chłopak zacisnął automatycznie palce w pięść. Tym razem mocniej. Jak ktokolwiek mógł sobie pozwalać na takie rzeczy?!
-Gdzie jestem... -wyszeptał ochryple, dalej nie mogąc odkleić od siebie powiek. Widział jedynie strugi światła przebijające się do jego źrenic.
-Oh, pan już nie śpi -dziewczyna zarumieniła się i odsunęła nieznacznie od niego. -Jest pan w domu mojego ojca.
Juliusz chciał pokiwać głową, by nie nadwyrężać głosu, ale to także było niemożliwe w jego przypadku.
-Długo? -oddychał głęboko, co odbierało mu więcej sił niż mówienie.
-Kilka godzin... Znalazł pana, gdy szedł z psem na polowanie -wyjaśniła zwięźle. -Musiał pan być bardzo zmęczony -taksowała jego wątłe ciało wzrokiem, mówiącym, że ratunek dla niego przybył w ostatniej chwili.
-Muszę wracać -wychrypiał prawie niedosłyszalnie, jednak dziewczyna idealnie wyłapała jego słowa i zaoponowała:
-Nie ma mowy! Musi pan nabrać sił, wybierać się gdziekolwiek w taką pogodę to głupota!
-Więc jestem głupi -westchnął i przełknął ślinę. Paliło go w gardle i nie miał zamiaru dłużej rozmawiać z osobą, która tak traktowała swoje zwierzę.
-Ojciec wróci jutro rano -poinformowała. -Do tego czasu niech pan leży i odpoczywa -z tymi słowy wyszła z pokoju, zostawiając Słowackiego samego. Nie trwało to jednak długo, bo jego opadająca poza łóżko ręka, spotkała się po chwili z ciepłym językiem Kruka.

***

-Wystarczyłoby napisać ten przeklęty list -wzniósł ręce do góry, nie mogąc wytrzymać z ujemnym ilorazem inteligencji swego rozmówcy. -A tym sposobem idziesz na pewną śmierć.
-Muszę do nich iść -odparł stanowczo. -To moja wina... A poza tym dowiem się szybciej, czy już wrócił.
-Jesteś niemożliwy -pokręcił głową Krasiński.
-Nie tylko ja -parsknął defensywnie. -Wiesz, kto do mnie wczoraj przyszedł?
-Duch Słowackiego?
-Stul pysk! -Adam zmierzył go nienawistnym wzrokiem, co spotkało się z salwą śmiechu Zygmunta.
-Już, już -uspokoił go lekkim poklepaniem po ramieniu. -Zatem kto cię nawiedził?
-Odyniec -wykrzywił usta w coś na kształt uśmiechu.
-To bardzo... miło z jego strony -szukał odpowiednich słów do skomentowania tego, co usłyszał.
-Wyrzuciłem go z domu -powiedział obojętnie, upijając łyk kawy z filiżanki.
Siedzieli w kawiarni od przeszło trzydziestu minut, popijając poranny napój. Po wczorajszym zajściu nie miał ochoty ani na dalsze towarzystwo Odyńca, ani Elizy, choć ta zrobiła mu niemałą przysługę. Wyrwał się z domu, by wszystko przemyśleć, a Krasiński wydawał się jedyną odpowiednią osobą, której mógłby trochę ponarzekać.
-Zawsze ceniłem twoją gościnność, przyjacielu -spuentował Zygmunt. Adam był wdzięczny losowi za zesłanie mu na emigracji takiej osoby, jaką był Krasiński. Mężczyzna przyjmował wszystko ze spokojem i poczuciem humoru. Mickiewicz sam zazdrościł mu takiego podejścia do życia.
-Byłem głupi, zadając się z nim w przeszłości -wlepił błękitne spojrzenie w porcelanowe naczynie.
-Byliście dobrymi przyjaciółmi.
-Zmienił się -wytłumaczył Adam. -Jeszcze zanim wyjechał bez słowa na kilka lat, widziałem, że coś jest nie tak.
-I od razu kazałeś mu wyjść? -uniósł brwi Krasiński.
-Nie, dopiero jak się napiliśmy i zacząłem trzeźwiej myśleć -odparł paradoksalnie Mickiewicz.
-Ah tak... -nim Zygmunt zdążył zinterpretować jego słowa, brunet dodał:
-Chciał, żebym wyruszył z nim na południe. Żebyśmy nadrobili okres jego nieobecności -wzruszył ramionami.
-Ty nigdy trzeźwo nie myślisz, panie Mickiewicz -powiedział zawiedziony. -Dostałeś szansę i od razu ją odrzucasz? -zachowanie przyjaciela wzbudzało w nim sprzeczne emocje. Zrozumienie go graniczyło z cudem.
-Tak wyszło -odpowiedział lakonicznie. -Muszę już iść.
-To przez tego Słowackiego? -zadał ostatnie pytanie, gdy Adam wstawał od stolika i zarzucał na siebie płaszcz. Mężczyzna zatrzymał się i zmarszczył brwi:
-Nie wspominaj o nim więcej -odparł ostro i wyszedł, zostawiając Krasińskiego pełnego konsternacji.

Persona -SłowackiewiczOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz