Rozdział XXVI.

2.9K 294 710
                                    

6 lat później...

Blask nocnej łuny ustąpił miejsca porannym promieniom słońca. Świt zapanował na dobre, wybijając się ponad horyzont francuski. Białożółte światło przebijało się przez przezroczyste szyby w oknach, budząc domowników.

Nie wszystkich -Słowacki już dawno nie spał, męczony wizją dzisiejszego dnia.

Znowu na starych śmieciach, pomyślał, wstając z niezbyt wygodnego łóżka i przeciągając się flegmatycznie. Nie miał siły ani ochoty na tak wczesne zrywanie się na nogi. Dopiero co wczoraj wieczorem zakończył swoją wycieńczającą podróż z Włoch do Francji. Nie dane mu było dostatecznie odpocząć i zregenerować siły. Czuł, że już wkrótce odbije się to na nim ze zdwojoną mocą. Ziewnął, przymykając oczy i podchodząc do okna po drugiej stronie pokoiku na poddaszu. Umówił się ze znajomym, że wynajmie u niego to pomieszczenie na czas swojego pobytu w Paryżu. Jak to ujął -na czas nieokreślony. Sam jednak planował zagrzać tu miejsca trochę dłużej. Odwiedzić wreszcie matkę, spotkać kogoś... Kogokolwiek, kto pamięta go zza czasów jego nastoletniego życia. Szczerze wątpił, by znalazł się ktoś taki. Nie miał tu żadnych przyjaciół za wyjątkiem Ludwika, który odszedł w okolicznościach bardzo go krzywdzących.

Sam również rozważał bardzo długo wyjazd w te strony. Nikt na niego nie czekał, we Włoszech żyło mu się całkiem przyzwoicie, często zresztą podróżował do Afryki... Po co wracał w to miejsce, w ten przebrzydły Paryż, w te wspomnienia, które udało mu się zatrzeć w pamięci? A nie było to wcale takie proste... Niektóre z nich do dziś nawiedzały go we śnie, nie pozwalając spędzić spokojnej nocy. Tak było i tym razem, dlatego wstał niewyspany i funkcjonował niby cień człowieka.

Odpowiedź nasuwała się jedna. Zwyczajnie tęsknił. Te kilka lat, choć zaliczał do udanych, nie mogły zrekompensować mu rozdzielenia z Salomeą czy miastem, w którym spędził niemal całe swe życie. Nie wiedział jeszcze ile, ale na pewno zagości tu trochę czasu.

Na potwierdzenie tego nawet postarał się o pracę. Tego ranka miał odwiedzić rodzinę, u której będzie nauczycielem dla dzieci. We Włoszech utrzymywał się głównie z tego -dawał lekcje, przekazywał wiedzę, czasem także uczył podstaw gry na fortepianie, na którym grywał, będąc jeszcze małym chłopcem. Motywacją dla niego był nie kto inny, jak niesforny syn kobiety z pociągu. Przez tak długą drogę zdążyli się lepiej zapoznać, nawet polubić, co zauważyła matka chłopca i zaproponowała Słowackiemu opiekę nad nim i udzielanie korepetycji. Z braku laku przyjął daną mu ofertę, musiał chwycić się czegokolwiek, by od razu nie zbankrutować. Z czasem jednak polubił to zajęcie i idąc teraz na pierwsze spotkanie z nową rodziną i ich, ułożonymi lub nie, dziećmi, przepierała go ekscytacja.

To była jedna strona medalu. Drugą, znacznie ważniejszą, były wiersze i dramat wydany przez niego podczas pobytu we Włoszech i w Szwajcarii, gdzie spędził kilka miesięcy na górskich szlakach. Całą drogę do Francji zastanawiał się, czy jego nazwisko zdobyło jakąkolwiek sławę na zachodzie. Czy ktoś odkrył wreszcie Juliusza Słowackiego? Czy...

Ostatniego pytania nie był w stanie z siebie wydusić.

Szedł wolnym krokiem w znajomą mu okolicę. Można by rzec, że swego czasu znał Paryż jak własną kieszeń, dlatego nie przysporzyło mu wiele problemu znalezienie domostwa nowych pracodawców. Wiedział także, kim byli.

Uznał to za zrządzenie losu, że ta sama osoba, która zaopiekowała się nim, gdy ledwo żywy został odratowany po próbie samobójstwa, teraz chciała zatrudnić go do swoich dzieci.

Tak, Celina Szymanowska bardzo ucieszyła się na wieść o powrocie Juliusza do stolicy Francji i sama zaproponowała mu tę pracę. Pochwaliła się przy okazji swoim zamążpójściem i trójką malców, które niedługo miały ukończyć po sześć i pięć lat. Czy było coś lepszego do dodania niż uśmiech cisnący się na usta, że tak dobrze ułożyła sobie życie i była szczęśliwa? Juliusz mógł jej tylko zazdrościć, gdyż wątpił, by sam odnalazł kiedyś taką arkadię, o jakiej opowiadała mu w liście Celina. I choć miał dopiero dwadzieścia cztery lata, czas wydawał mu się przelewać ciurkiem przez palce, nie zatrzymując się na żadnym lepszym wydarzeniu choć na chwilę.

Persona -SłowackiewiczOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz