Rozdział VI.

4.1K 418 407
                                    

-Nie wydaje ci się, że jest to lekko... -potarła brodę, szukając odpowiedniego słowa. -Nieszykowne?

-Nie -zaprzeczył od razu. -Wydaje mi się, że nie prosiłem cię o pomoc w tej kwestii.

-Każdy mężczyzna potrzebuje czasem kobiecej ręki, kochanie -tu, jakby na potwierdzenie swojego zdania, poprawiła jego mankiety i kołnierz koszuli.

-Czasem... Czas ten jeszcze nie nastał -zniecierpliwiony otrząsnął się spod dotyku dziewczyny i odsunął do lustra, by lepiej przyjrzeć się swojej kreacji.

Była to prosta biała koszula, czarne spodnie i marynarka, która dopiero czekała na założenie i przedstawienie się w pełnej okazałości na szerokich barkach swego posiadacza.

-Aż szkoda, że żadna niewiasta nie zobaczy pana w takiej odsłonie -westchnęła cicho, siadając na brzegu kanapy i poprawiając swoją skromną suknię.

-Bo skutecznie bym je odstraszył? -skwitował jej żal śmiechem.

-Nie musiałabym się martwić, że nie jestem jedyna -ton jej głosu wskazywał na zawiedzenie. Mickiewicz doskonale wiedział, co próbowała osiągnąć tą grą, ale on nie urodził się wczoraj i nie miał zamiaru dawać się w nią wciągać.

-Przygotuj jakieś wino -polecił jej, poprawiając włosy i przejeżdżając dłonią po kilkudniowym zaroście.

-A czy ty...

-Elizo! -podniósł głos, co poskutkowało przychylnością dziewczyny. Wstała szybko z jego kanapy i wyszła z pokoju, kierując się do małej piwniczki z trunkami.

Prawdopodobnie była to najbardziej niesubordynowana służąca, z jaką przyszło mu mieszkać na emigracji.

W oczekiwaniu na swoich gości, zaczął przechadzać się po salonie. Dla osoby jego pokroju był to dzień jak co dzień. Często dostawał zaproszenia na przyjęcia, uroczystości, zwykłe spotkania towarzyskie. Zawsze starał się na nich pojawiać -nie tylko ze względu na alkohol... Był osobą ekstrawertyczną, która potrzebowała nieustannej obecności innych ludzi. Tym razem czuł się jednak inaczej. Dręczyło go napięcie, któremu nie umiał dać upustu.

Pomimo godziny dwudziestej dało się już słyszeć radosne krzyki świętujących ludzi. Co rusz ciszę przecinały wystrzały z petard albo śmiechy przechodniów. Zabawy sylwestrowe powoli przyjmowały pierwszych gości, a zima jakby na prośbę mieszkańców Paryża zelżała, nie odmrażając im twarzy i rąk, gdy stali w gromadach na zewnątrz i przyglądali się gwiazdom.

Mickiewicz doskonale pamiętał, jak kilka miesięcy temu po libacji alkoholowej z okazji przybycia swego przyjaciela do Paryża, oznajmił wszem i wobec, że on także zaprosi wszystkich do swojego nowego lokum. Najbliższą okazją ku temu był właśnie trzydziesty pierwszy grudnia, jednak po ostatnim spotkaniu w kawiarni na improwizacji stracił resztki chęci do spędzania czasu z tymi ludźmi.

Może doszedł do tego sam na bazie swoich wcześniejszych doświadczeń. Przebywanie z tymi osobami nie było niczym fascynującym -zwykli ludzie, którzy mieli znajomości, pozwalające im na wywyższanie się ponad innych. A może po kontraście jaki stworzyła persona Słowackiego wobec nich? Mickiewicz gryzł się z myślami od dłuższego czasu. Niemożliwością było, żeby zaprzepaścił swoją karierę, byle tylko wyrzec się obecnie panującej hipokryzji i poprzestać na zadawaniu się z nastolatkiem, który... w zasadzie był nikim.

Tym razem zakończył jednak na wypisaniu tylko trzech zaproszeń, obiecując sobie, że niedługo wyprawi prawdziwą uroczystość dla wszystkich poważanych osób... Kto wie, może nawet zaprosi doktora Becu i pogada sobie z nim, jak to dobrze zorganizowane więzienia są w tej Rosji... Zaśmiał się pod nosem, dobrze wiedząc, że gdyby tylko owa osoba przestąpiła próg jego domu, nie wahałby się rzucić w jego łeb najdroższą butelką wina.

Persona -SłowackiewiczOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz