Rozdział XXIV.

2.3K 289 94
                                    

Po powrocie z peronu stał się nieobecny dla świata -dla samego siebie. Ubodło go to bardziej niż przypuszczał. Myślał, że stali po jednej stronie barykady, on i Słowacki. Antoni, jakkolwiek bliski nie był mu w przeszłości, nie mógł wejść pomiędzy nich. Po ostatnich zdarzeniach naprawdę czuł, że Juliusz widzi w nim kogoś, na kim może polegać. Znowu zrobił coś źle?

Gdyby chociaż dowiedział się o tym wcześniej... Dlaczego Słowacki wolał ukryć plany swojego wyjazdu? Czy tylko przed nim, czy przed wszystkimi? Czy Antoni rzeczywiście był w to zamieszany? Bardzo korzystnie, pomyślał, przypominając sobie ich rozmowę przed udaniem się na peron. Niejednoznaczne wyznanie uczuć, a później ostateczne wbicie noża w plecy, odjeżdżając z Juliuszem. Mickiewicz zachodził tylko w głowę, skąd Odyniec mógł się domyślić, co łączyło go z młodym chłopakiem. Choć z drugiej strony -wieści w Paryżu rozprzestrzeniały się szybciej od cholery.

Szedł okrężną drogą do domu, próbując zgubić za sobą doskwierające myśli. Żałował, że zgodził się na odprowadzenie Antoniego na pociąg. Po co mu to było? Żal, pustka, tęsknota... Po co? O odjeździe Juliusza poinformowany zostałby tak czy siak. Może nawet żyłby w fałszywym przeświadczeniu, że chłopak nigdzie nie wyjechał do czasu, aż ten zdąży wrócić.

Ominął kawiarnię, miejsce częstych spotkań polskich emigrantów, jak i jego alkoholowych rozpraw z Zygmuntem. Korciło go, by i tym razem zajść tam na chwilę. Zapić smutki, pogadać z barmanem lub jakimś znajomym i oddelegować się slalomem do domu, gdzie Eliza jak zwykle zrobiłaby mu awanturę o doprowadzenie się do tak opłakanego stanu.

Jak zwykle.

Adam przeżywał swój własny koniec świata, a wokół niego życie kwitło i tętniło codziennymi sprawami i rozmowami. Ludzie chodzili ulicami, rzucali mu ciekawskie spojrzenia, czasem kiwali głowami na znak powitania. Nikt nie czuł tego, co on. I dobrze, stwierdził Mickiewicz, spuszczając wzrok na swoje wypastowane i lśniące buty. Nigdy nie zdobyłby się na życzenie komukolwiek trwania w takiej niepewności. 

To dobijało go najbardziej. W ciągu swojego dwudziestoparoletniego stażu na tym świecie, przewinął się przez tyle romansów, nic nie znaczących uniesień serc czy pocałunków, natchnionych większą dawką procentów w jego żyłach. I nigdy, przez te dwadzieścia dziewięć lat życia, nie zdarzyło mu się oddać w całości siebie drugiej osobie.

A dziś? Przypadkowo spotkany Juliusz Słowacki zabrał ze sobą wszystko, co należało do Adama i wyjechał. Pytanie brzmiało: czy Juliusz był wszystkim co posiadał, czy to Adam oddał mu swoje serce, bez którego pustka wwiercała się w resztę jego organów.

Bez niego był nikim. I mógł tylko modlić się do Boga o rychły powrót młodszego poety do Paryża. Obiecałby nawet przed Najświętszą Maryją Panną, że przyjdzie po niego na ten sam dworzec, odbierze go, będzie niósł walizy całą drogę do domu. Byle go nie zostawiał. Nie teraz, nie bez słowa, nie w czasie, gdy Mickiewicz już zrozumiał, co tak bardzo przyciągało go do Julka.

Wszedł do mieszkania, wyzuty z energii i chęci do jakichkolwiek dialogów ze służącą. Rudowłosa kobieta już czekała na niego w progu, pomagając mu odwiesić płaszcz na hak przy ścianie. Spojrzał na nią przelotnie, starając się rozszyfrować wreszcie przyczynę tak dobrego humoru i konformistycznego zachowania Elizy. Nie powiedziała słowa, Adam nic nie rozkazał, ale wyczuli nić porozumienia, patrząc sobie w oczy.

Mężczyzna zaprosił ją gestem ręki do swojej sypialni. Robił tak zawsze w przeszłości... Zanim jeszcze poznał swój teraźniejszy obiekt westchnień. Był ciekawy, czy Eliza skojarzy to z tym samym co on. Był pewny, że kobiety mają zdecydowanie lepszą pamięć do takich niuansów, gestów, nastrojów. W końcu to ona często wymuszała na nim spotkania w jego pokoju.

Mickiewicz odsunął zamaszyście krzesło od sekretarzyka, siadając na nim zmęczony. Postawę miał zwróconą w stronę drzwi, gdzie stała Eliza, nie szykująca się wcale do przejścia dalej. Znów złapali ze sobą kontakt wzrokowy, jednak tym razem kobieta nie odwzajemniła go z taką wesołością jak przed momentem.

-Nie wyglądasz najlepiej... -powiedziała, przekrzywiając lekko głowę na bok i lustrując całą postać Mickiewicza. Nie wzbraniał się przed niczym, pozwalał jej odczytywać emocje z jego twarzy, liczyć zmarszczki na czole od strapienia i wodzić oczami po przygarbionej sylwetce, którą zawsze starał się prostować. Teraz nie miał siły.

-Nie czuję się najlepiej -przyznał osowiale. Po co miał udawać? Eliza, choć nigdy wcześniej nie byłby w stanie tego przyznać, była dla niego najbliższą osobą. Prawie jak rodzina, którą stracił już dawno.

-Czego chciał Odyniec? To przez niego? -dopytywała. Przygryzała dolną wargę, opierając się plecami o framugę drzwi. Trzymała znaczny dystans między nimi, co trochę dziwiło Mickiewicza, ale postanowił nie poruszać jeszcze tego tematu. Tak było lepiej.

-Nie... Sam nie wiem. Przez wszystko -przewrócił oczami, zirytowany własnym zagubieniem. Nie potrafił sklecić kilku prostych zdań, opisujących tę sytuację. Wysilał struny w gardle, by głos mu się nie łamał. Zamiast tego mówił cicho i ze słyszalną chrypą.

-Stało się coś? -zmartwienie przebiło się przez dość obiektywny wydźwięk słów Elizy.

-Jak się dowiem, to dam ci znać -zamyślił się, skupiając na twarzy służącej -na jej rysach twarzy, oliwkowej cerze, na dobrze zarysowanych kościach policzkowych i obojczykach, na których połyskiwał fragment złotego łańcuszka.

-Bardzo ładny, skąd go masz? -wskazał palcem na naszyjnik, pięknie celebrujący się na szyi służącej. Za swoją niską pensję na pewno go nie nabyła.

-Od Zygmunta -zarumieniła się, wymawiając imię mężczyzny. Mickiewicz uniósł brwi ku górze, nie kryjąc zdziwienia jej wyznaniem. -Czy to aż tak dziwne? -zapytała, widocznie rozbawiona reakcją Adama.

-Dla mnie tak -parsknął, odżywając lekko. -Krasiński nigdy nie słynął z bycia hojnym.

-Mówisz tak tylko dlatego, bo tobie nic nie ofiarował -zaśmiała się.

-Wychodzi na to, że tylko wybranych wyróżnia w ten sposób -posłał jej nikły uśmiech, zdając sobie sprawę, jak wiele zmian musiał przegapić w życiu swojego przyjaciela. Teraz już nie było opcji, żeby nie opili tego drogim alkoholem.

-To prawda... -pokiwała zgodnie głową. -Rozumiesz, że my...

-Rozumiem -potwierdził doskonale wiedząc, o co jej chodzi. On już dawno dał sobie spokój. To było tak nieformalne, że przez większość czasu nawet nie traktował Elizy jak swojej kochanki. Cieszył się, że sprawy przybrały taki obrót. On nie byłby właściwym wybrankiem dla kobiety takiej jak ona. Mieli wiele za sobą, szczególnie kłótni, ale szanował ją i chciał dla niej jak najlepiej. Adam nie mógłby dać jej miłości, na jaką zasługiwała ani nawet wsparcia, bo sam go potrzebował.

-Więc wyjaśnij mi, proszę, ostatnią rzecz.

-Jaką? -podparł łokcie na kolanach, nachylając się jeszcze bardziej i tym samym uniżając przed postacią Elizy. Co wcale nie znaczyło, że pozwoli jej nagle na zadawanie niezręcznych pytań lub zmuszanie do wyznawania jej miłości. Bo tylko to obstawiał za coś, co musi jej wytłumaczyć. Znał ją na tyle dobrze, że wiedział, jak lubiła komplementy i znajdowanie się w centrum męskiej uwagi.

-Co łączy cię z panem Juliuszem?

Mickiewicz ponownie spoważniał. Patrzył w jeden punkt na wysokości swojego wzroku, czując jak jego kości zastają się, krew przestaje płynąć, a serce spowalnia rytm, przyrównując go jakby do posągu, niżeli człowieka.

-Mnie z nim -bardzo dużo. Jego ze mną -nic.

Persona -SłowackiewiczOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz