X. Przysługa

1.4K 284 44
                                    

Stojąc na dużej, prostokątnej wycieraczce w kolorze podgniłej zieleni, odczuwał pierwsze objawy głupiutkiego stresu.
Przez większość czasu nie brakowało mu pieniędzy, żył jak pączek w maśle, dom miał spory i estetycznie przyjemny dla oka, do tego pojedyncza służba, własny powóz i mężczyzna, który go do tego powozu wkładał i wyciągał, jak jakiegoś księcia.
Jednak nawet w swoim najlepszym okresie nie miał jak równać się do Katherine, która była córką prezesa miasta Tem.
Jej podłogi były marmurowe, wszystkie pomieszczenia opływały w przepychu delikatnych tkanin, a ona sama była zwiewną arystokratką o skórze jak mleko i włosach niczym cynamon.
I choć znali się od jego początków w Tem, kiedy to wyruszył na poszukiwanie siostry Iansa, która, jak donosiły plotki, miała dla kogoś tutaj pracować, zawsze przed wejściem czuł ten dziwny wstyd.
Była dla niego po stokroć razy bliższa niż wszyscy członkowie rodziny razem wzięci, ale mimo to dyskomfort pozostawał.
Czuł się niegodny.
Nie zdążył złapać po srebrną, oszczędną kołatkę, zrobił to Jack, sięgając po nią znad jego ramienia.
Pełne napięcia oczekiwanie spędzał na wycieraniu nosków butów o łydki, poprawianie włosów i ubrań, wykonując nowy ruch co kilka sekund.

Delikatny wiatr porywał dół jego płaszcza, włosy zostawiając w spokoju, jako że za plecami stał Bertrand, jego osobisty wiatrochron.
Padające na ich plecy słońce malowało na podwójnych drzwiach obraz cieni stojących blisko siebie ludzi, dosłownie stapiających się ze sobą w jedną całość z oddzielnymi głowami, ale wspólnym tułowiem
Patrząc na to, Surre bardzo dobrze widział, że Jack ma głowę zwróconą w jego stronę. Już od kilku dłuższych chwil po prostu patrzył na niego, nie odzywając się.
Szybko jednak porzucił myśli na ten temat, bowiem zza drzwi rozbrzmiały pierwsze kroki.
Wypuścił cicho powietrze ustami, plecy wyprostował.
Kątem oka zauważył, jak cień Jacka pochyla się w jego stronę.
I, całkiem odruchowo, obejrzał się przez ramię, trafiając na moment, w którym twarz Jacka była bardzo blisko jego własnej.
Obaj wstrzymali oddech.
 —... Dobrze pan wygląda — powiedział cicho Jack, pierwotnie chcąc powiedzieć to chyba do ucha blondyna w ramach otuchy.
—... Dziękuję  —odparł zduszonym szeptem, porażony niezręcznością sytuacji, jako że ich nosy niemalże się dotykały, brakło im jedynie kilka milimetrów.
Nie krępowała go sama sytuacja, a wcześniejsze wydarzenia, te krótko po zatrudnieniu woźnicy.
Nie było sekretem, że Bertrand był zwyczajnie w jego typie. Duży, dobrze zbudowany, uprzejmy, zwykły przyziemny człowiek, a nie umartwiający się nad pierdołami pajac w drogich gaciach. I choć zazwyczaj pozytywni ludzie detektywa denerwowali, Jack miał w sobie tę dziwną naturalność, wychodzącą prosto z serca.
Przyciągał go.
Początkowo Surre zapraszał go na herbaty, podwieczorki, dużo z nim rozmawiał i kręcił się wokół, podejmując formę niezdarnego flirtu, czasami nawet zakładając pończochy pod spodnie, by mężczyzna widział, jak te delikatnie wżynają się w jego uda przy siadaniu i zakładaniu nogi na nogę.
Był w tym naprawdę kiepski, potrafił kusić jedynie ciałem, które bało się dotyku.
Dopiero potem wyszło na jaw, że mężczyzna jest zaręczony i Leon czym prędzej wziął nogi za pas, przywracając relację pracownik-szef.
I teraz, ilekroć znajdowali się w podobnej sytuacji, jego głowę zapełniały nieprzyjemne wspomnienia ówczesnych myśli i planów co do olbrzyma, które ostatecznie spłonęły na panewce.

Drzwi - w końcu! - otworzyły się z cichym kliknięciem i Surre dopiero wtedy odwrócił wzrok od zielonych oczu, które przez cały ten czas wpatrywały się w niego ze wzajemnością podzieloną na milimetry.
W progu stała drobna dziewczyna - ta lepsza część Lucjana. Dla detektywa wydawało się to komiczne, zupełnie jakby w macicy ich matki były określone proporcje pewnych zachowań, emocji i całej reszty tego nonsensu.
A Annie zgarnęła zdecydowaną większość całości.
W sumie w jego przypadku było podobnie, po narodzinach Felixa w łonie matki zostały same ochłapy, które skapnęły mu się, w dodatku chyba nie w całości.
—Panie Surre —uśmiechnęła się szeroko, a jej jasnoszare oczy zdawały się wręcz błyszczeć. —Jak miło pana widzieć! I Jack— dodała, klaszcząc w dłonie, a następnie wyłoniła się za próg i spojrzała w lewo, potem w prawo, a jej sięgające do ramion, kręcone włosy w kolorze popiołu zabujały się w przeciwnych kierunkach, uderzając ją po krągłych policzkach.
—Demon został w domu — poinformował ją z lekkim uśmiechem cisnącym się na usta.
Służka westchnęła z ulgą, wyprostowała się i przygładziła długą, czarną sukienkę przełamaną
białym fartuszkiem.
 —Świetnie, nie wytrzymałabym z nim dzisiaj— sapnęła, wpuszczając obu mężczyzn do środka.
—Mi to mówisz— żachnął się.
W środku pachniało kwiatami i drogimi perfumami.
Przy samych drzwiach widniała biała szafka na buty i stalowy wieszak na płaszcze.
Surre szybko pozbył się obu tych rzeczy i ruszył dalej.
—Mam nadzieję, że nie przeszkadzamy? — zapytał, patrząc na znajome ściany, od ziemi białe, a w połowie przecięte tapetą o brudno-różowym kolorze.
—Nie, skąd. Ucieszy się na pana widok — odpowiedziała pogodnie, idąc kilka kroków przed nimi z rękami zaplecionymi za plecami.
—Świetnie...
Po kilku metrach marmur począł przecinać leżący pośrodku długi, biały dywan prowadzący wprost do salonu, z którego uciekała cicha muzyka.
Już nie było odwrotu.

Ironia przekwitu | bxbOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz