XXXIII. Braterska mi(z)łość

974 155 41
                                    

Nie wiedział, co powinien zrobić z kartką, którą podrzucił mu Anselm. Pewnością było, że jej nie zignoruje i na spotkanie się wybierze, nie był tylko pewien czy powinien informować Ronana o całym zajściu. Najbardziej logicznym rozwiązaniem, które od razu nasunęło mu się na myśl, było poinformowanie Ambera o całym zajściu, jednak coś głęboko w jego trzewiach, nawoływało, aby na razie zostawić to w tajemnicy. Chyba podświadomie bał się, że Amber podejmie gwałtowne działania, które kwiaciarza spłoszą, lub co gorsza; wtrącą go za kratki. Wszyscy zaczynali działać nieco irracjonalnie, zbyt gwałtownie i po prostu lekkomyślne. Najlepszym tego przykładem był Pullen, dymający Gowewskiego Ronan też za bardzo nie odbiegał, a Surre nie miał ochoty na dołączenie do tej niechlubnej grupy. Dlatego musiał się porządnie zastanowić nad planem działania – postanowił na razie milczeć, a w razie konieczności, skontaktować się z Ronanem chwilę przed wyjściem. Nie wiedział o co chodzi – choć miał pewne przypuszczenia – ale myśl o tym, że Amber mógłby wysłać to Lacotty jakiś oddział, była po prostu nieznośna. Wszystko wskazywało bowiem na to, że szansa na złapanie mordercy, była bliżej niż kiedykolwiek. Nie mógł jej zmarnować. Dlatego oddał Ronanowi raport z przesłuchania, a następnie – z Izydorem u boku – ruszył w drogę powrotną do domu.

*
* *

Następnego ranka czuł już stosowne zdenerwowanie. Niespokojnie krążył po całym domu i ogrodzie, w miejscu siadając tylko po to, by zjeść śniadanie na werandzie z Jackiem u boku. Z głową pełną zmartwień, spacerował między roślinami, miarowym oddechem usiłując uspokoić walące serce. Nie był już pewien czy postępuje dobrze, nie wspominając Ronanowi o całej sprawie. Z jednej strony uznawał to za dobre rozwiązanie, ale z drugiej strony... co jeśli zostanie zaatakowany? Co jeżeli nic nie pójdzie zgodnie z odgórnym założeniem?
Westchnął cicho, zatrzymując się wśród bujnych krzewów róż i piwonii, które kwitły wdzięcznie w promieniach ciepłego słońca. Ich zapach go uspokajał, dlatego zatrzymał się na dłuższą chwilę, przymykając powieki w próbie relaksu. Szło mu całkiem nieźle, dopóki nie usłyszał za plecami kroków. Wówczas jego mięśnie ponownie lekko się spięły, jednak nie obrócił się, z lekkim zawstydzeniem przyznając się przed sobą, że rozpoznaje te kroki.
Nadchodził Jack.
- Lucjan dzwonił do pani Coco - powiedział, kiedy był już dość blisko - na szczęście podtrzymuje, że nie widziała pa... cię od czasu bankietu.
Surre obrócił głowę w bok, tym samym przenosząc wzrok na Jacka.
- To dobrze - stwierdził z lekkim uśmiechem - chociaż jedna rzecz mniej, o którą trzeba się martwić.
Jack odpowiedział na to delikatnym uśmiechem, podchodząc jeszcze bliżej, by stanąć na przeciwko detektywa. Wiatr przeczesywał jego krótkie, jasne włosy, podgryzał koszulę i rozwiewał zapach korzennej wody kolońskiej, która mieszała Leonowi w głowie.
- Jesteś dzisiaj jakiś nieobecny - powiedział cicho, na co Surre odpowiedział westchnieniem.
- Wiele spraw chodzi mi po głowie - odparł wymijająco.
- Tak, to zrozumiałe - stwierdził Bertrand, kiwając głową - to... niecodzienna sytuacja.
- Dyplomatycznie powiedziane - mruknął z przekąsem, na co Jack się uśmiechnął.
Po tym stanęli w ciszy, jedynie wymieniając spojrzenia, odcięci od reszty świata przez milczące kwiaty. Surre przyglądał się szerokim ramionom Bertranda, jego mięśniom, na których układała się jasna koszula, delikatnemu uśmiechowi i w końcu oczom, które stanowiły dziwaczną ostoję dla skołatanych nerwów.
- Czy... - zaczął cicho, nieco wbrew sobie - pojedziesz gdzieś dzisiaj ze mną?
- Oczywiście. Dokąd?
- Do Lacotty. Ja... muszę spotkać się z Anselmem. Zostawił mi liścik, w którym prosi o spotkanie.
- Och... - Jack lekko zmarszczył brwi - to...
- Podejrzane - dokończył za niego - i niepokojące, ale również obiecujące, dlatego mam zamiar tam pojechać. Liczyłem, że dołączysz.
- Oczywiście, że to zrobię.
- Ja pójdę z nim porozmawiać, a ty-
- A ja będę ubezpieczać tyły - stwierdził spokojnie - wszystko rozumiem. Możesz na mnie liczyć.
Po tych słowach, Surre poczuł jak spada mu z serca ogromny ciężar, który jednak tylko nieznacznie pomógł w głębszym oddychaniu. Wciąż denerwował się samym spotkaniem i tym, czego miał ewentualnie się dowiedzieć.
Ciepły pocałunek Jacka choć na moment odciął go od rzeczywistości.

Ironia przekwitu | bxbOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz