XVII. Decyzja

1.4K 256 70
                                    

Kiedy ponownie wsiadał do powozu, Lucjan z wymuszoną niefrasobliwością poinformował go, że rano zapomniał wspomnieć o dwóch innych telefonach, które odebrał.
Pierwszy był od Ady Surre, która ze słodyczą potwierdziła ich potwierdzenie o przybyciu do BringGalf, jakby nie miała nic innego do roboty. Drugi od Katherine, która znała już dokładną datę przyjęcia, na którym miał pojawić się Jefferson.
Przyjęcie za trzy dni, spotkanie rodzinne za tydzień. Dobrze, że nie na odwrót.

Powóz podskakiwał umiarkowanie, kiedy kierowali się w stronę kwiaciarni, w której Surre postanowił kupić jakąś bombonierkę, przy okazji węsząc nieco, z pobudek zwykłej ciekawości à propos zgorzkniałej Petterson i jej interesu.
Z Lucjanem rozstał się pod kwiaciarnią; detektyw ruszył w stronę budynku, a Ians do Jana, aby odebrać garnitur. Nieco kłóciło się to z jego pierwszym porannym rozporządzeniem à propos nieszwendania się lokaja, jednak nie chciał marnować czasu, a krawiec urzędował niedaleko. Kiedy szedł, pudełko z nabojami w kieszeni jego płaszcza obijało o jego udo przy każdym kroku, broń przyjemnie poruszała się przy ruchach, a jego humor nieco się przez to polepszył. Załagadzało to uczucie, którego Surre nienawidził – i bał się – najbardziej.
Bezbronność wobec siły, która go przewyższała.
Do kwiaciarni wszedł, uprzednie nieco bezczelnie przecinając drogę jakiemuś mężczyźnie, który akurat przechodził chodnikiem, jednak nie przejął się tym specjalnie i od razu ruszył w stronę lady, po drodze witając się z odzianym w czerń kwiaciarzem, który, kucając w kącie, porządkował donice. Ku jego zaskoczeniu, mężczyzna nie podniósł się i nie podszedł do niego, zamiast tego, z zaplecza wyszła wiecznie skwaszona Petterson, która jednak uśmiechnęła się półgębkiem na jego widok.
— Widzę, że zdrówko wróciło? — spytał, choć przecież odpowiedź była oczywista.
— Widzę, że zło wróciło — odpowiedziała, już zaczynając się droczyć, jednak zaskakująco szybko się zreflektowała. — Czego potrzebujesz, chłopcze?
— Bombonierkę. Najlepiej tamtą — odparł, wskazując duże opakowanie stojące wśród różnej maści bibelotów na jednej z półek za ladą.
Niziutka Petterson zadarła głowę w górę, spoglądając we wskazanym kierunku, a jej krągły, ciemnoszary kok przechylił się do tyłu, związany niedostatecznie mocno. Ponownie przybrała kwas na usta, kiedy zerkała na blondyna, a następnie wygładziła ciemnobrązową sukienkę i bez słowa powędrowała na zaplecze po drabinkę.
To wcale nie tak, że chciał zrobić jej na złość, zwyczajnie dopasowywał wielkość do gabarytów swojego woźnicy.

— To musi być pan Surre — usłyszał za plecami, kiedy kobieta zniknęła w mroku zaplecza.
Obrócił się zaraz, zaskoczony. W ciemnozielonej kamizelce i przewieszonym przez ramiona płaszczu rozpoznał smugę, którą minął, śpiesząc się do środka. Patrzyło na niego jedno piwne oko, drugie było okryte brązową opaską; na malinowych ustach gościł uśmiech, ba, cała młoda twarz promieniowała ciepłem, a mahoniowe włosy tkwiły w lekkim rozgardiaszu, przeczesane wiatrem.
— Znamy się? — zapytał Surre, nieco skołowany. Pomimo dobrej pamięci, w zupełności nie kojarzył stojącego przed nim młodzieńca.
— Niestety nie — usłyszał w odpowiedzi, gdy brunet zdejmował skórzaną rękawiczkę. — Klemens Petterson, syn właścicielki — przedstawił się, wyciągając bladą, drobną dłoń, odpowiedzią tylko rozpraszając nikłe niepewności detektywa co do pokrewieństwa.
— Leon — odpowiedział, ściskając ową dłoń.
Przedstawił się z prostej przyczyny: przywykł, że ludzie kojarzą jego nieciekawe usposobienie, kulejący chód, jasne włosy i charakterystyczne oczy, jedynie pod postacią prostego hasła Surre, niekoniecznie pamiętając o imieniu. Nie otrzymał na to słownego odzewu, jednak nim zdążył zareagować, jego dłoń była już wykręcona do pozycji poziomej, z lekka uniesiona.
I całowana.
Klemens przyległ do wierzchu jego dłoni całą powierzchnią swoich ust, obdarowując bladą skórę długim, milczącym pocałunkiem, pełnym bezruchu. Porażony niezręcznością i nagłym obrotem spraw, Leon chrząknął cicho, chcąc tym zmotywować mężczyznę do wyprostowania się, jednocześnie przebijając ciszę. Brunet musiał jednak zrozumieć ten dźwięk w nieco inny sposób, bo po wyprostowaniu pleców, uśmiechał się od ucha do ucha.
— Nie mogłem się oprzeć — wyjaśnił, postępując o krok bliżej. Leon, który próbował się wycofać, napotkał przeszkodę w postaci lady, która naparła na dół jego pleców.
— Klemens — usłyszał po swojej prawej już nieco znajomy, monotonny głos. — Zostaw pana.
Stał teraz przy nich wciąż anonimowy dla detektywa kwiaciarz, który patrzył na bruneta zza czarnych szkiełek okularów przeciwsłonecznych. W chuście na głowie i wszechobecnej smole zupełnie różnił się od mężczyzny, który wciąż ściskał jego dłoń. Surre zdążył już domyślić się, że są braćmi.
Jednooki cicho mlasnął, jak kot niezadowolony, że odciąga się go od kominka, a następnie wycofał się o postawiony wcześniej krok i przesuwając palcami po mlecznej dłoni Leona, gdy przerywał przeciągnięty w czasie uścisk.
— Przepraszam za niego — mruknął kwiaciarz, a następnie dodał cicho do brata, aby pomógł mu na zewnątrz.
Kiedy wychodzili, Klemens jakiś czas szedł tyłem, wciąż z uśmiechem patrząc na detektywa. Uwaga Surrego nie skupiała się jednak na nim, mężczyzna zachowywał się jak większość adoratorów, z którymi miał do czynienia i nie wzbudzał w nim nic poza zakłopotaniem. Jego wzrok przykuły jasne włosy, wydostające się spod ciasno zawiązanej chusty, na głowie kwiaciarza. Natychmiast przypomniał sobie słowa Vilannelle.
Widziałam tylko plecy, ale cały był w czerni, a na głowie miał płaski kapelusz z szerokim rondem, wyglądał na damski. Nie widziałam nic poza tym, że spod tego kapelusza wystawały krótkie włosy, kolorem podobne do pańskiego.
Odruchowo sięgnął do tyłu, przeczesując swoje złoto.
— Popadam w paranoję — szepnął do siebie i lekko drgnął, obracając się, kiedy za nim coś walnęło.
— Nie chcę cię za zięcia — rzuciła Petterson, przyciskając do lady bombonierkę, którą wcześniej narobiła hałasu.
— Nie mówiłaś, że masz synów — odparł, podejmując temat na własnych warunkach.
— To nie maluchy, żebym opowiadała o nich każdej spotkanej osobie.
— Nie są stąd — zauważył, sięgając po portfel, a kobieta zmierzyła go wzrokiem i wysunęła szufladę, z której wyjęła gałązkę jarzębiny i kilka liści nieznanego mu pochodzenia.
— Przyjechali z Floris. Klemens opiekuje się Anselmem, dostał tutaj lepszą propozycję pracy, więc przyjechali wspólnie, a Anselm mi pomaga — odpowiedziała, składając liście na kształt kwiatków.
— Dlaczego Anselm potrzebuje opieki? — kontynuował z pełną bezczelnością, jednak skóra zaczynała go swędzieć na myśl, która formowała się w jego głowie.
Gdyby był niepoczytalny...
Petterson podniosła na niego wzrok, mocując zielone origami do opakowania za pomocą cuchnącego kleju.
— Nie widziałeś go? — spytała chłodno. — Nie jest w pełni sprawny, przez pożar nie widzi w siedemdziesięciu procentach. — Surre lekko zmarszczył brwi. — To dobre dzieciaki. Nie węsz wokół nich, bo stracisz tylko czas.
— Każda matka mi to powie.
— Więc posłuchaj — do zielonych kwiatów dołączyła jarzębina — Anselm ma serce ze złota — dodała, domyślając się, że myśli detektywa krążą właśnie wokół niego.
— Co ci było?
— Zapalenie płuc. Dwadzieścia.
Położył pieniądze na blacie, nie odrywając od niej wzroku.
Petterson westchnęła ciężko, przecierając ladę z niewidzialnych pyłków.
— Wiem, że sytuacja jest ciężka, a to twoja praca, ale moje dzieci nie mają z tym nic wspólnego, nie wiem, skąd przyszło ci to do głowy.
— Dziękuję i życzę zdrowia — powiedział tylko, po czym zabrał ozdobioną bombonierkę i nie czekając na resztę, ruszył do wyjścia.
Popadał w pieprzoną paranoję.

Ironia przekwitu | bxbOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz