XIV. Wizyta

1.5K 273 44
                                    

Reakcja kobiety szczerze go zadziwiła.
Faktem było, że dzieląc się swoją uroczą teorią przy niej, popełnił swego rodzaju faux pas, ale jej histeria była zwyczajnie zaskakująca.
Jego doświadczenie z miłością nie było może duże, ale jakieś miał na pewno.
I z pełnym przekonaniem mógł stwierdzić przed samym sobą, a nawet na głos, że gdyby to on był w tej sytuacji, a jakiś pożal się Boże detektyw, zasugerowałby mu, że jego narzeczony może go nie kochać, jego pierwszą reakcją byłby gromki śmiech.
Tak więc nie przejmował się zbytnio, choć może było to nieco oziębłe.
Był pewien, że rozmówią się ze sobą, kiedy olbrzym wyjdzie ze szpitala.
Martwił go jedynie stan Jacka, bo jakby nie patrzeć - to zdarzenie było wyłącznie jego winą.
Jakby się zastanowić, ciąg przyczynowo skutkowy doprowadził do reakcji kobiety, ale postanowił to zignorować.
Tymczasem musiał znaleźć sposób na poradzenie sobie bez Bertranda.
W Tem mieszkał już jakieś osiem lat, a Bertrand woził go od jakiś czterech.
Wcześniej w rolę woźnicy wcielał się biedny Ians, z którym wówczas spędzał całe dnie.
Lucjan budził go rano, szykował ubranie, śniadanie, plan zajęć, a następnie siadał na czele dorożki i jak męczennik podążał za blondynem.
Wówczas biedaczyna doznawał co najmniej trzech załamań nerwowych na dzień.
A wyglądało na to, że na pewien czas będą musieli wrócić na stare śmieci.
Co zabawne, nie musiał mu nawet tego proponować.
Popołudniu, kiedy - wyjątkowo - zjedli razem śniadanie i obiad, a detektyw w miarę możliwości uspokoił zszargane nerwy, Ians wstał od stołu, poprawiając krótki frak.
- Gdzie cię zawieźć? - spytał niby od niechcenia, dopijając herbatę na stojąco.
Surre, który do tej pory siedział opuszczony w krześle, jak dziecko zmuszone do uczestniczenia w rodzinnym objedzie, oderwał uwagę od głaskanej suki, by podnieść wzrok na lokaja, który już zasuwał krzesło.
- Chcesz jechać ze mną? - zapytał nieco rozbawiony - muszę odwiedzić Valentinę.
- Samego cię nie puszczę - usłyszał odpowiedź od odchodzącego Iansa.
Jego troska po tych wszystkich latach wciąż go zaskakiwała i może nawet nieco bawiła, w połączeniu z tym nieodstępnym chłodem i swoistą niechęcią.

Podniósł się więc, wspierając się o stół, a następnie z pomocą laski również ruszył w stronę wyjścia, wcześniej upewniając się, że w odmętach kieszeni ma schowaną papierośnicę, zapałki i nieduży notes.
Bez dwóch pierwszych oszalałby, a bez notesu nie było sensu wychodzić z domu.
Obolałe stopy wsunął w wypastowane buty na nieco większym obcasie obcasie niż zwykle.
Skoro szedł w dziwki, należało jakoś wyglądać.
Na czarny komplet założył równie czarny płaszcz, sięgający mu za kolana, na blade dłonie przywdział rękawiczki, a chaos na głowie przykrył kapeluszem, kiedy równie osmolony Lucjan sięgnął do tylnej kieszeni, podając mu swój scyzoryk, z którym dosłownie się nie rozstawał.
- Po co mi twoja obieraczka? - spytał Surre unosząc lekko brwi.
- Dla bezpieczeństwa, skoro nie możesz mieć broni. - odparł - więc nie wydurniaj się i go weź.
Odebrał go, nie marudząc już więcej. Prawda była taka, że po ataku na Jacka postanowił ponownie porozmawiać z Ronanem o ponownym przywróceniu mu broni, więc choć scyzoryk nie był śmiercionośny, to i tak mógł uratować mu życie.

Jack Bertrand sprawiał wrażenie ostoi spokoju.
Zawsze uśmiechnięty, łagodny, był wzorowym użytkownikiem drogi.
A Lucjan nie.
Chyba ani razu nie zdarzyło się tak, aby podczas jazdy z Jackiem, detektyw czuł jakiś niepokój z tym związany.
A tymczasem z Iasem na kozie, Surre siedział wciśnięty w obicie kanapy, przez czarne okulary patrząc na przeciwległe oparcie, na obiciu obrazując sobie swój pogrzeb.
Gdyby ktoś powiedział mu, że konie potrafią tak pędzić z obciążeniem, dodatkowo w terenie zabudowanym, nie uwierzyłby.
A jednak.
Jechali stałą trasą, tą samą, którą zawsze przemierzał z Jackiem.
Za oknem zawsze mógł podziwiać kwiecisty misz masz, rzeźby z wiankami na swoich marmurowych głowach, kwietniki, bukiety noszone w dłoniach.
Teraz jednak tego koloru zabrakło, na własne, zmęczone oczy mógł zobaczyć jak stojąca na balkonie kobieta kontempluje nad czymś, trzymając w dłoniach donicę z lawendą.
Nie sądził, że strach i zniechęcenie do flory dopadnie mieszkańców tak szybko.
Rozmyślając nad tym, przesunął się w bok, przylegając do lewego boku dorożki, wyglądając przez okno w momencie, w którym mijali kwiaciarnie Petterson.
Staruszka była już na nogach, poprawiała właśnie coś na wystawie w asyście swojego odzianego w czerń syna. Nie miał pojęcia jak będzie jej się kręcić interes, ale przynajmniej wróciła do zdrowia. Może była wredna, ale zdążył ją polubić, byli zezgredziali w podobny sposób.

Ironia przekwitu | bxbOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz