XXXVII. Dezorientacja

762 113 21
                                    

Po kąpieli włożył na siebie prosty, czarny garnitur, dobierając do niego złote spinki oraz czarną koszulę i krawat pozbawiony wzorów. Nie nadawał swoim ruchom zbytniego pośpiechu, ale co kilka chwil zerkał w stronę zegarka, kontrolując czas. Świeże, ścięte przez niego chryzantemy czekały na dole, związane sznurkiem, który zakamuflował liśćmi. Miał jeszcze kwadrans do wyjścia, gdy podszedł do lustra, aby ułożyć włosy. Nabrał na opuszki palców odrobinę żelu, by następnie przeczesać nimi kosmyki, odgarniając je do tyłu tak długo, aż te nie zostały na miejscu. W ten sposób wyeksponował swoją bladą twarz, która w takim wydaniu wyglądała dojrzalej i surowiej. Surre cicho westchnął, odsuwając się od lustra na kilka kroków, aby lepiej się sobie przyjrzeć. Czerń uwydatniła jasny kolor jego skóry, podkreślając żywy, bławatkowy odcień oczu. Musiał z niechęcią przyznać, że w sposób wręcz obrzydliwy przypominał swojego ojca. Lekko zmarszczył brwi, mierząc w swoje spojrzenie nieprzyjaznym wzrokiem. Zawsze bardziej przypominał matkę, odziedziczył po niej kolor oczu, barwę włosów i manierę, to starszy brat odziedziczył chłodną urodę ojca. A jednak w tej chwili Surre miał wrażenie, że, patrząc na swoje odbicie, tak naprawdę ma przed sobą starą fotografię Jamesa Surrego z jego młodzieńczych lat. Zmarszczył się, zniesmaczony faktem, że przypominał tego gada, skupiając całą swoją siłę na tym, by nie zatopić palców we włosach w celu ich zmierzwienia i uwolnienia ze sztywnej formy. Powstrzymał się, finalnie jedynie wygładzając krawat. Odwrócił wzrok, nie mając ochoty na to patrzeć i ponownie podszedł do blatu, z którego zabrał srebrny zegarek i rewolwer, który przygotował wcześniej; ot, na wszelki wypadek. Zegarek wylądował w kieszeni marynarki, a broń za paskiem, pod marynarką. Zbliżała się pora wyjścia, dlatego skierował swoje kroki do drzwi łazienki, z zamiarem powolnego uszykowania się na dole. Gdy otworzył drzwi, jego oczom ukazał się biały borzoj, który natychmiast zadarł głowę w górę, kładąc po sobie uszy. Mężczyzna pochylił się, a suczka zaczęła przebierać przednimi łapkami, machając ogonem i oblizywać się z podekscytowania.
— Paskudny ostatnio jestem, co? —- zapytał, głaszcząc szczeniaka, który natychmiast wyprostował się i oparł przednie łapy na jego udach, nadstawiając się do głaskania. — Odbijemy to sobie, jak skończę pracę — obiecał, głaszcząc ją.
Ciche szczeknięcie oznaczało chyba, że się zgadza.

Kilka minut później wkładał już buty, uważnie obserwowany przez Bertranda, który oparł się o ścianę, nie spuszczając z niego wzroku, którego Surre próbował unikać.
— Jesteś pewien, że to dobry pomysł, byś szedł sam? — zapytał w końcu Bertrand, a Surre cicho westchnął, przenosząc na niego wzrok.
— Obaj wiedzą, że będę na pogrzebie. Lucjan już raz wpuścił tu jednego z nich, wolę więc, żeby nie zostawał sam. Poza tym ciebie też zaatakowano, wolę, żebyś nie właził w większy tłum, w którym ktoś znowu mógłby cię dorwać.
Jack cicho westchnął, drapiąc się po głowie.
— No... to dość logiczne — stwierdził, na co w ślepiach detektywa błysnęła iskierka satysfakcji — co nie znaczy, że mi się to podoba.
— Cóż, ja też nie jestem wniebowzięty, ale wydaje mi się, że to najlepsze rozwiązanie.
Jack cicho westchnął, patrząc na detektywa niezbyt zadowolony.
— Nikogo nie wpuszczaj, dobrze? - powiedział Surre, kiedy z niechęcią patrzył na swoje odbicie w lustrze.
— Oczywiście.
Na to detektyw odpowiedział jedynie skinieniem głowy, po czym wyszedł z posiadłości, pośpiesznym krokiem ruszając w stronę bramy, w dłoni ściskając bukiet. Był spięty i gotowy do działania, wolał nie rozmiękczać się pocałunkami na pożegnanie. 
Powietrze było zaskakująco chłodne, ostre powiewy zmusiły go nawet do zapięcia płaszcza na jeden guzik. Tem nigdy nie należało do miast specjalnie urokliwych, jednak teraz można by określić je wręcz jako ponure. Z tarasów i ogólnej przestrzeni publicznej zniknęła większość kwiatów, które to kojarzyły się teraz negatywnie. Surre szedł szybkim krokiem, trzymając się blisko budynków, aby przejeżdżające drogą powozy nie zachlapały go, wjeżdżając w kałuże. Tego dnia Tem było szare, zatłoczone i przytłaczające.

Ironia przekwitu | bxbOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz