Po wejściu do domu, w pierwszej kolejności skierował swoje kroki do salonu. Gdzieś głeboko w trzewiach czuł wzrastający niepokój. Nie chciał o nim myśleć, ani tym bardziej wypowiadać na głos, w irracjonalnej obawie, że słowa, czy nawet ciąg myśli, będą w stanie pobuzić owe przeczucie do stanu realności. Coś było bardzo nie tak, a najgorsze w całej sytuacji było to, że nie wiedział, z której strony powinien spodziewać się ciosu. Mógł być pewien tylko tego, że prędzej czy później oberwie, a sądząc po ostatim rozwoju zdarzeń - zapewne szybciej niż później. Zdecydowanym, twardym krokiem przeszedł przez hol, następnie skręcił w prawo, wprost do salonu, cały ten czas mając Jacka na ogonie. Biedny Bertrand musiał na pamięć znać rozkład zmechaceń na płaszczu arystokraty, bowiem chodził za nim od samego rana, a nie zapowiadało się na rychłe zakończenie tej pogoni. Nikt nie wiedział co kryło się w mózgownicy schowanej pod burzą złotych włosów, kwadrans temu detektyw zarządził natychmiastowy powrót do domu, jednak równie dobrze mogli za kilka minut znów zmierzać w stronę dorożki.
— Poszukaj Lucjana — rzucił Surre, zatrzymując się przy kanapie, by następnie na niej przysiąść i wykręcić na telefonie numer do Ronana. Musiał działać szybko, z jak najwyższym zachowaniem logiki. Musiał się zabezpieczyć.
Jack zatrzymał się w progu, za plecami Leona, a następnie skierował swoje kroki w przeciwną stronę, kierując się do jadalni, z której mógłby przejść do kuchni.
Surre słyszał jego kroki, w pustym domu, oczekując aż cisza w słuchawce wypełni się czyimś głosem.
— Komenda policji, słu- usłyszał w końcu kobiecy głos.
— Mówi Surre, proszę połączyć mnie z Ronanem.
Kobieta po drugiej stronie znała jego nazwisko, więc nie mówiąc nic więcej, przekierowała go do gabinetu Ronana, na co Surre czekał jak na szpilkach.
— Leon — usłyszał kolejny głos, tym razem Ronana — przepraszam cię za tę sytu-
— Posłuchaj mnie teraz — przerwał mu, chąc jedynie usłyszeć przeprosiny — od ciebie pojechałem do portowej, pogadać z moim informatorem. Weź sobie coś do pisania — spauzował na moment, słuchając szmeru — nie jest to wybitnie skomplikowane, ale chcę, żebyś wszystko zapamiętał, jasne?
— Ja...jasne... — wydukał.
— Mój informator powiedział mi, że byłem u niego dwadzieścia minut wcześniej, co jest całkowicie niemożliwe, po wyjściu od was siedziałem w powozie jakieś dziesięć minut, możesz zresztą zapytać swoich ludzi, kilku mnie widziało, sama droga do portowej zajmuje jakieś dwadzieścia pięć minut. Masz to?
— Tak, ale nie rozum-
— Powiedział, że przyszedłem do niego i płacąc niebieskim kolczykiem zapytałem dokładnie o to, co zlecałem mu jakiś czas temu. Prosiłem go, by sprawdził, czy na działce Jeffersona jest jakiś kontener, a jeśli tak, to co w nim jest. Nadążasz?
— Tak, ale trochę się gubię — przyznał.
— Już się pewnie domyślasz, że to nie byłem ja, ale Jasper twierdzi, że ten meżczyzna wygladał identycznie i wiedział o co pytać. Zwaliłbym to na halucynacje alkoholowe, ale na własne oczy widziałem ten jebany kolczyk — urwał na moment i wziął głębszy wdech, słuchając szmeru ołówka — W tym kontenerze są szczepionki na hanahaki, wszystko z BringGalf, zajmijcie się tym. Amber niech zainteresuje się tym, kto wyciągnął notatkę z BrinGalf, ja nie ruszam się z domu, a ty wysyłasz mi swojego zaufanego człowieka, który będzie ze mną w domu, a nie w samochodzie na zewnątrz. Chcę, żeby w razie konieczności potwierdził, że siedziałem na swojej kanapie, kiedy na drugim końcu miasta, przebrany za mnie fagas coś odstawiał. Rozumiesz?
Przez chwilę z drugiej strony dochodziła jedynie cisza. Ostatecznie jednak Amber wziął głęboki wdech.
— Ktoś cię wrabia.
— Tak. Albo przynajmniej próbuje rozsiać wokół mnie smród, aby mnie zdyskredytować. To musi być ktoś rozgarnięty i wysoko postawiony, sprawdźcie Jeffersona, jemu mogłoby zależeć na tym, by dowiedzieć się o co mi chodzi, przy okazji siejąc zamęt wokół mojej przeszłości. Ale nie zatrzymujcie się na nim, jeśli to on, pewnie nie pracuje sam, Jasper twierdził, że facet wyglądał jak ja, Jefferson ma wąską szczękę, szeroki tłów i krótkie nogi, więc to nie on się przebrał, Jasper by to zauważył, zna mnie kilka lat.
— Ja-jasne. Chyba rozumiem.
— Przesłuchać Klemensa i A— zamilkł na moment, usiłując sobie przypomnieć imię drugiego brata — Anselma chcę ja, znałem ich matkę, może powiedzą mi więcej.
— Po pierwsze — zaczął Ronan — nie wiem czy to dobry pomysł, żebyś w obliczu takiej akcji, wysuwał się znowu na pierwszy plan. Po drugie... kim jest Anselm?
— To syn Petterson — odpowiedział, ignorując pierwszą część.
— Myślałem, że jej syn, to ten wiecznie uśmiechnięty Klemens. Wiesz ten...ładny.
Surre ciężko westchnął, wznosząc oczy ku niebu.
— Tak, ale ma brata. Anselm pracował z nią w kwiaciarni.
— A...ta, już wiem który. Niezbyt sympatyczny...z chustą na głowie.
— Ta, dokładnie on.
— Wiesz... Jego też sprawdzimy — gdzieś w oddali Leon usłyszał, jak komisarz coś notuje.
— Trochę by to było za proste i stereotypowe, biorąc po uwagę wydźwięk jego imienia i styl, ale... sprawdzę.
— ... Myślisz, że to on? — zapytał cicho Surre.
— Nie wiem Leon — usłyszał w odpowiedzi — po prostu... Nie podoba mi się to, że ktoś próbuje cię w to wciągnąć, dlatego go sprawdzę. To po prostu nieco podejrzane, że ginie matka dziwnego kwiaciarza, kiedy wokół wszyscy zmieniają się w wazony.
— ... Ta — mruknął pod nosem, również zastanawiając się nad sytuacjami, w których miał okazję rozmawiać z Anselmem. Choć fktycznie, wydawało mu się to naciągane i szyte grubymi nićmi.
—Myślisz, że dałby radę się za ciebie przebrać? Chodzi mi o budowę ciała. Ja widziałem go może raz.
— ...Może — westchnął cicho — nie wiem, nie pamiętam, widziałem go przelotnie, nie skupiam się na ludziach jakoś bardzo.
— Mm...no dobra — mruknął Amber, jeszcze coś notując — zaraz wyślę Izydora, chyba że chcesz kogoś, kto przy okazji cię obroni.
— Jeżeli ktokolwiek wejdzie do mojego domu bez mojej wiedzy, będzie musiał przejść przeze mnie, a nie przez policję.
— .... No dobra, czyli Izydor. I żebyśmy byli pewni, nigdzie nie będziesz się ruszać, tak?
— Dokładnie, od tej chwili nie wychodzę — obrócił się przez ramię, słysząc dwie pary kroków. W progu stanęli Jack i Lucjan, a Leonowi bardzo ulżyło — Ani ja, ani mój woźnica, czy lokaj.
— Dobra — w tle ponownie było słychać szmer — a i Leon...naprawdę cię przepraszam za tę sytuację z rana.
— Następnym razem po prostu każ mu powiedzieć swój głupi pomysł na głos, żeby mógł się nad nim porządnie zastanowić. Czekam na Gowewskiego — powiedział i tym skończył rozmowę, odkładając słuchawkę.
Po tej rozmowie i wypowiedzeniu wszystkiego na głos, pozwolił sobie na bardzo głębokie westchnienie, którym wypełnił swój salon.
![](https://img.wattpad.com/cover/155309285-288-k41061.jpg)
CZYTASZ
Ironia przekwitu | bxb
Fiksi Umum❝Z mego gnijącego ciała wyrosną kwiaty, będę ich częścią, a to oznacza wieczność❞ W mieście Tem, śmierć przywdziewa maskę miłości, sadząc kwiaty w bijących sercach. ℹ️Praca wygrała głosowanie czytelników, w edycji letniej konkursu "Splątane Nici"